czwartek, 18 września 2014

Aleksander Janowski w urywku "Mucha"

Skręcili na boczną drogę prowadzącą do podmiejskiej posiadłości Bossa na stromym brzegu cieśniny oceanicznej. Miała ona swoją historię, znaną jednak nielicznym tylko.
W 1902 roku, na wycieczce do Francji Południowej podczas zwiedzania lokalnego zamku pewien amerykański miliarder zapragnął mieć taki sam – z wieżyczkami, wysokimi murami, fosami, zwodzonym mostem, parkami i stawami.
-Ma pan szczęście – zakrzyknął wesoło utytułowany arystokrata – gospodarz towarzyszący ekscentrycznemu jankesowi. „Zachowały się wszystkie plany... Może pan zbudować u siebie dokładną replikę”.
- Ależ, kochany - bezceremonialnie odezwał się tytan finansowy, klepiąc z nadmiaru demokracji Francuzika po plecach, o mało co nie wytrącając tamtemu kielicha z szampanem – „ja nie chcę a castle czyli zamku, zbudowanego na wzór twojego ja chcę the castle –/ czyli ten oto zamek/ – wyjaśnił rechocąc wesoło przedstawiciel Nowego Świata. Zaaferowana tłumaczka, miniaturowa czarniawa damulka średniego wieku, o chłopięcej fryzurze, w czarnej bluzce, długiej czarnej spódnicy, na płaskich obcasach widocznie nie dosłyszała pierwotnie tego niuansu.
-Jak to, mój? – zaniemówił Francuzik z wrażenia.
„Mogę sprzedać, ale przecież to kosztowałoby pana co najmniej tonę złota”- stwierdził po dojściu do siebie i dokonaniu szybkiej kalkulacji.
-No problem – pykając cygarem powiada zamorski oryginał. „Czekiem czy gotówką”?
Francuz zakrztusił się szampanem. Musiano go mocno klepnąć po plecach i napoić szampanem z nowej butelki. Amerykanin natomiast zażądał whisky. Z lodem. W lipcu, wyobraźcie sobie. We Francji. Na południu. W taki upał.
Musiano mu wytłumaczyć, że miejscowy kraj nie jest jeszcze aż tak zaawansowany w postępie cywilizacyjnym i dlatego tu masowo pijają ten lokalny kwaskowaty napój. Whisky mogą dostarczyć z miasta, kierowca czeka na polecenie. Lód powinien mieć aptekarz, jeśli przypadkiem już nie zużył na okłady.
Amerykanin machnął ręką, ulegając perswazjom żony by nie wszczynał awantury i że tubylców należy cywilizować stopniowo. „Okej, niech będzie to ich bąbelkowate wino dla kobiet” – westchnął z rezygnacją.

Transakcji dobito na miejscu, w cieniu ponad trzystuletniego cisu „nieco starszego od pańskiego kraju”– zauważył dowcipnie gospodarz, ale ta zamierzona uszczypliwość nawet nie dotarła do świadomości rumianego grubaska w szelkach. Tylko jego małżonka zmarszczyła na chwilę kształtny nosek. I osobisty sekretarz spojrzał z przestrachem.
Podzielono w ustronnym gabinecie wagę jednej tony złota na ciężar jednej złotej monety z podobizną Prezydenta Waszyngtona. Uzyskano odpowiedni wynik, przyprawiający o zawrót głowy. Francuzów. Szczególnie panią markizę. Tyle złotych krążków! „Pod sam sufit naszego fioletowego buduaru” – jak wyjaśnił jej uprzejmie małżonek. Zemdlała z wrażenia w jego ,męskich niegdyś, ramionach. Ocucono ją szampanem i octem jabłkowym. Octem natarto skronie. Szampan wypiła już samodzielnie.
Nowy właściciel posiadłości polecił swemu sekretarzowi skontaktować się niezwłocznie z partnerem biznesowym – znanym greckim potentatem, posiadaczem ogromnej floty pełnomorskiej. Oraz zamówić najlepszego miejscowego architekta, wraz z tysiącem robotników. Od jutra.

- Cóż to, mój drogi panie, zamierzasz tu przebudowywać? – sarkastycznie zauważył uszczęśliwiony markiz, ściskając w ręku czek bankowy z dużym zadatkiem.
-Nic, niczego nie zmieniam... Biorę jak jest... – uprzejmie wyjaśnił nasz krezus.
-To po co robotnicy?
-Będą rozbierać... kamień po kamieniu...pod nadzorem architekta.
Zemdlonemu Francuzowi lokaj musiał wylać na twarz pół butelki doskonałego Veuve Alice Margot, by go ocucić. Oprzytomniały, poprosił o więcej tego boskiego napoju.
Rzeczony zamek, starannie rozebrany do fundamentów – każdy kamień ponumerowany – przewieziony w ciągu dwóch lat na tysiącu statkach można dziś podziwiać w całej okazałości, za opłatą turystyczną, na wysokiej skarpie pod Nowym Jorkiem. Na frontonie wybito dumny napis „1904.” Obecny Boss otrzymał okazałą posiadłość w posagu, a jakże. W dodatku do pięknej Helene.
Z murowanej stajni w kształcie wydłużonego barbakanu z murami obronnymi dolatuje zadowolone rżenie kilkunastu czystej krwi arabów ze słynnej hodowli w Janowie Podlaskim, sprowadzonych z dalekiej Polski wraz z personelem obsługującym i trenerami. Przywieziono nawet dwóch kucharzy ze słynnej warszawskiej restauracji „U Fukiera”, by sentymentalni Polacy nie tęsknili za swoją egzotyczną kuchnią narodową. Pryncypialnie nie uznają hamburgerów z keczupem na białej bułce, proszę sobie wyobrazić. A niby kulturalni.

Brak komentarzy:

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...