Spacer...Opowiadanie zamieszczone w "Akancie"
Słońce świeciło ostro , ale nie grzało już tak jak latem… aura była piękna i przejrzysta…wystarczyło sweter wciągnąć , kamizelkę ,jakieś wygodne obuwie i już miasto nie miało żadnych argumentów , aby zatrzymać mnie na swoich betonowych ulicach.
Czas na wycieczkę sprzyjał wyśmienicie z tego oto prostego powodu ,że dzień był wolny od pracy zawodowej, dzieci miały już swoje „ nadzwyczaj ważne” plany, których nawet taka moc jak „mama” zmieniać nie powinna.
Nawet wszyscy domownicy, jakoś dziwnie zgodnym chórem oznajmili , że „dziś idą na pizzę”… dziwne zjawisko, ale nie spierałam się .
Wycieczka zapowiadała się nad wyraz obiecująco, tylko nie mogłam pozbyć się niesprecyzowanego bliżej odczucia…
W każdym bądź razie , po wyczerpaniu matczynych nakazów , zakazów i ostrzeżeń wyszłam na spotkanie.
Umówiona byłam z niezwykłą postacią…
Piękno jej i wdzięk roztaczały wokół wspaniałą aurę, bo i Ona sama jest niesamowita.
Uwielbiam wręcz spotkania z nią…wracam po nich do domu w cudownym nastroju, jakby „Czas” ujmował mi lat…
Wyglądała prześlicznie, ubrana w brązy, czerwienie , żółcie… Musze przyznać ,że lubię podpatrywać ten jej styl i na spotkania z nią ubieram się w podobnych tonacjach.
Nastrojowo też się zgrywamy, co budzi we mnie pozytywne wibracje i z melancholijnego przechodzę w stan romantyczny , a nawet rozmarzony.
Długo tak razem spacerowałyśmy, Ona co rusz zaskakiwała mnie… promieniami światła dając wyraz swemu rozbawieniu.
W najmniej oczekiwanych miejscach podkładała prezenty pasujące tylko do jej natury.
Rowy poorane przez ludzi zasypywała dywanem z liści kolorowych i niczym wisienkę na torcie, borowika szlachetnego stawiała…
Mieniące się w słońcu śliskie maślaczki spozierały na nas spod choinek szarozielonym meszkiem przybranych.
Zaczepiła moją spódnicę o krzew kolczasty, z liści całkiem ogołocony, a mający w sobie tyle uroku ,że oczu od niego oderwać nie mogłam...( i znowu to odczucie...)
Stał na środku maleńkiej polanki przytulony do mieniącej się barwami złota krzewinki , niczym Książę Nieznośny ,w krzew kolczasty zaklęty…poczułam zapach ziół, jakby napar ktoś przyrządzał…ten aromat znajomy taki…bliski mi i jednocześnie daleko w zakamarkach pamięci zachowany. Skąd on tutaj, polanka przecie jak każda inna, tylko krzew jedyny w swoim rodzaju…nim odczepiłam materiał przyjrzałam mu się dokładnie… znam go …ten zadzior… kogoś mi przypomina …a może coś…
Niezwykle urokliwie kontrastował z bursztynowo mieniącą się krzewinką. Tuliła go , jak umiłowana tuli się do stóp swego ukochanego…nie zważając na kolce…na surowość jaką posiadał…jakby znała jego wnętrze, jakby razem z nim zaklęta być chciała…
Anyż mi zapachniał…cukierki z dzieciństwa na pamięć przywołał …i kielisznik zaroślowy, rośnie tutaj? Aż obejrzałam się dokładnie dookoła.
Skąd te aromaty się wzięły? Mniszek lekarski - miodówkę mi od razu przypomniał. Pyszna była, pachniała naturą.
Morwę czarną niemalże w ustach poczułam, jej słodycz pamiętam aż nazbyt dobrze…tyle się jej najadłam w dzieciństwie…A to wszystko dymem z ogniska przyprawione…
Przecież tu nie ma nawet śladu po jakimkolwiek ognisku. Kto by zresztą rozpalał je na polanie w lesie? Toż to zwyczajnie zakazane jest.
Moje myśli stały się jednym wielkim znakiem zapytania. Pamięć umęczona strzępkami wspomnień próbowała cośkolwiek sklecić w jako taką całość. Ale te „puzzle” nie dawały się ułożyć…jeszcze nie teraz… Tylko spokój jakiś we mnie zapanował, że kiedyś….gdzieś , odpowiem sobie na dręczące teraz pytania…
Skąd to wszystko…co to ma znaczyć? Dlaczego Ona mnie tutaj przyprowadziła?
A może to nie Ona? Może Książę zaskoczony moją obecnością zatrzymał mnie przy sobie przez chwilę , wzbudzając zainteresowanie, przywołując wspomnienia których na razie nie potrafię zdefiniować…Kto wie jakie czary kryją się w zakamarkach ogrodów tej pani, która przywiodła mnie na tę polankę.
Jedno wiem na pewno…odwiedzę to miejsce jeszcze tego roku i późną wiosną, aby zobaczyć krzew w pełnej krasie….
Śmiała się ze mnie potem, oj śmiała , że pozwalam się obcym krzewom zaczepiać . Przyczepiła kilka złoto-pomarańczowych liści do mojej spódnicy .W końcu pomaszerowałyśmy dalej, machając zaklętemu na pożegnanie….
Ładna jest… tyle w niej wdzięku, tyle wyciszenia , a i chochliki zabawne jej się trzymają.
Posiada wszystkie cechy prawdziwie silnej , a jednocześnie nad wyraz ujmującej kobiety.
Bardzo ją cenię , bo daje mi odwagę bycia taką , jaką naprawdę jestem…z całą świadomością przemijania…
Bo przemijanie jest nieodłączną częścią życia, możemy się szarpać , buntować, wznosić okrzyki do Najwyższego, a i tak czas nieuchronnie nas przybliża do końca drogi…
Tylko czy to koniec?
Ziemia jest dowodem na to , że można się odrodzić. Czy my mamy poprzestać na tych kilkudziesięciu latach?
I te zioła… skąd ja je pamiętam?
Renata Grześkowiak
5 komentarzy:
Spacery w te same miejsca o różnych porach roku.
Trawy, krzewy i drzewa.
Cieszy nas ich widok. Oddychając zachłannie upajamy się zapachami.
Mijamy ludzi po drodze,
czasami skrzyżują się nasze spojrzenia,
razem zachwycimy się pięknem świata.
Może spotkamy się znów za rok,
ale czy się poznamy?
Pozdrawiam,
jeszcze jesiennie :)
:))))))))
Pozdrawiam :)))
zawsze się zastanawiałam,skąd znam miejsca,w których jestem pierwszy raz,dlaczego przesuwam fotografię i WIEM,że za nią będzie leżał zapomniany kamyk...
To jest moje opowiadanie , które zamieszczono w ostatnim Akancie :))))
Ciągnie nas w miejsca , które dla umysłu są niby obce, ale serce ma na ten temat odmienne zdanie :)))
Buziaki Dziewczyny:))
Bardzo ciepły tekst.
Prześlij komentarz