środa, 26 listopada 2014

Umiar - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- To trzeba, panie redaktor, tak po cichu…by nikt nie wiedział…
- Dyskretnie, mówisz pan?
- Niech i tak będzie, byleby ludziska nie gadali
- No dobrze, ale o co właściwie chodzi?
- Ale pan reaktor ani pary z gębuli, ani mru mru?
- Nikomu ani półsłówka.
- To panu powiem, ale cicho…sza
-Absolutnie.
- I wracam ja , wyobraź pan sobie, panie redaktor, w piątek w nocy…
- Pamiętam, duchota taka była, że nie wytrzymać….ponad 30 stopni…wieczorem…Okna musieliśmy z małżonką w mieszkaniu pootwierać i przeciągiem się chłodzić.
- A jakże! I wracam ja, panie redaktor, nie powiem, w stanie nieco…tego, ale nie za bardzo…
-Umiarkowanym?
- Do niższych stanów średnich bym się kwalifikował, nie wyżej…
- I co na to szanowna pani Eugenia?
- Właśnie …i tu jest cała problema, panie redaktor…
- Od razu do pana z wałkiem?
- Ha…ha…Z własnego doświadczenia pan redaktor gada?
- Skądże. Nie zjawiam się w takich stanach…niestety. Od dawna.
- To panu współczuję, panie redaktor. Powiem panu, bo pana lubię, że taktykę strategiczną mam opracowaną
- Jaką że to?
- Od razu myk do kuchni, łóżeczko rozkładane zza szafki wyciągam i …lulu.
- A czy szanowna małżonka pana Jana aby nie…
- Drzwi zamykam! A jakże. Musowo. W celu – jak mawia pan redaktor- zabezpieczenia pokoju domowego…i osiedlowego.
- Ha! Chytrze pan to obmyślił. No, dobrze, ale co rano?
- I tu właśnie, panie redaktor, jest to sedno całej sprawy. Milczysz pan, jak ten wieloryb?
- Aż tak wielki nie jestem!
- No dobrze…jak karp wielkanocny.
- Dlaczego akurat karp?
- A słyszał pan, żeby mówił?
- No nie. Nigdy.
- Dlatego. Milczysz pan?
- Milczę.
- To pan słuchaj.
- Słucham.
- Gieniuchnę mi ukradli!!!
- Ukradli?! Małżonkę!
- Nie wrzeszcz pan. Ludziska usłyszą.
- Ukradli? Panią Eugenię!? Niemożliwe.
- Sam pan osądź. Zerwałem się raniutko…przed mleczarzem. Pogoniłem na ogródki działkowe, bo blisko…
- Na ogródki?
- Zerwałem siedem wysokich irysów z Maciejowej grządki…Nikt nie zauważył.
- Rycerski pan jest, panie Janie. Ja też, jak coś przeskrobię, kupuję swojej bukiet czerwonych róż w kwiaciarni na rogu
- Właśnie i zasuwam tak galanteryjnie z tym wiechciem do sypialni małżeńskiej…
- Jak romantycznie.
- Uchylam cichutko drzwi…
- Co za scena! Jak w tym włoskim serialu telewizyjnym , gdzie ona go kocha, a on w innej się durzy,
wydrowatej takiej. Też się nad ranem zakradł do jej sypialni…
- I co widzę? Nie zgadniesz pan, panie redaktor…
- O rany! Panią Eugenię…in flagranti!!! Nie uwierzę. Nigdy.
- Puste łóżko, panie redaktor!!! Ot co.
- Puste? To gdzie szanowna małżonka? Porwali? Kto?
- I właśnie w tej materii do pan redaktora przyszłem, by on jako bardziej wygadany, na policję zadzwonił…
- Chcę pan zgłosić zaginięcie szanownej pani Eugenii?
- Coś koło tego, panie redaktor.
-Boże! Co za pech. Już dzwonię.
- Wal pan, panie redaktor.
- Chwileczkę…Mówił pan o piątku, a dziś mamy…poniedziałek. Dlaczego pan tak długo zwlekał, panie Janie?
- Nie wierzyłem własnemu szczęściu, panie redaktor. Chyba się te porywacze nie rozmyślili i jej nie zwrócą, co?
- Już dzwonię, drogi panie Janie! Co za historia.
- Wystukaj pan tego numera w końcu.
- Już! O! Mam jakąś wiadomość na telefonie. Posłuchajmy.
- „Kochany! Gienia musiała nagle wyjechać do córki, bo ją do szpitala porodowego zawieźli, a Jana telefon był poza zasięgiem. Na pewno się biedak strasznie zamartwia. Zadzwoń do swego kumpla i uspokój go. Całuję”.
- Widzi pan. Wszystko szczęśliwie się wyjaśniło. Znów zostanie pan dziadkiem. Który to już raz?
- Czwarty.
- No to wspaniała okazja do kielicha! Dwie właściwie.
- Mów pan o jednej, panie redaktor. Trochę umiaru nie zaszkodzi. Za wnuczka, panie redaktor.
- Za wnuczka.

środa, 19 listopada 2014

Zmiana - demokracja tradycyjnie do poduszki, a wg kogo to już nie muszę chyba podpowiadać :))


- Ja czegoś tu, panie redaktor, znów nie rozumiem.
- Życie, drogi panie Janie, ono skomplikowane jest i mnogie w swoich przejawach… A o co właściwie panu chodzi?
- Pan rozsądzi sam, jako człowiek uczony tu i tam, panie redaktor.
- Jestem gotów.
- Cała, panie redaktor, zapłakana moja Gieniuchna wróciła w ubiegły piątek z pana odczytu w naszej klubowej świetlicy.
- Dlaczego? Chyba cebuli tam nie obierała?
- Żartowniś z pana redaktora. Wzruszyła się kobieta bardzo.
- Naprawdę? Czymże to?
- Bo tak przekonywająco redaktor opowiadał, jakimi to naszymi najlepszymi przyjaciółmi są Eskimosi, jak nam dobrze życzą, jaką mają wysoką kulturę, jaką przodującą sztukę, jak nieustannie kochają pokój światowy i jak całą ludzkość gotowi są do serca przytulić…
- Tak jest. I krótki filmik wyświetliłem dla ilustracji…z gwiazdami ich baletu, filmu…literatury.
- I dlatego Gienia rozryczała się jak ten bober w momencie, kiedy pan redaktor powiedział, że należy sobie nawzajem przebaczać i kiedy ci mordę pyskową obiją, trzeba drugi policzek nadstawiać. Jakoś tak.
- Przepraszam panie Janie, muszę zdecydowanie zaprotestować…Powołałem się, owszem na wspólne nam wartości chrześcijańskie i zacytowałem przykazanie o unikaniu zemsty, czyli o potrzebie nadstawiania drugiego policzka…Policzka jako części twarzy ludzkiej… a nie jak pan był uprzejmy to mało elegancko określić…pyska, przepraszam.
- Właśnie. I spłakana i tak wzruszona pana redaktora opowieścią Gieniucha po powrocie do domu już wszystko wybaczyła tym Eskimosom…I ten ukradziony rower, i skradziony zegarek i uprowadzoną krowę, i świniaka, i cielaka i kury i dwie pierzyny z małżeńskiego łóżka…
- Dobrą ma małżonka pamięć.
- I prawie mnie, wie pan, namówiła…żebym o gospodarstwie za rzeką zapomniał i bardzo długodystansowym spacerze po niezwykle świeżym powietrzu przy wyjątkowo niskokalorycznej, zdrowej diecie…
- Prawie?
- Bo zasnąłem, panie redaktor. Gieniuchnę, kiedy chciałem zmienić temat na konkretny, naraz głowa rozbolała.
- Patrz pan. To zupełnie jak moją. Czy one się aby nie zmawiają?
- Nie o to mi chodzi, panie redaktor.
- A o co?
- Bo dziś rano mnie połowica moja szturchańca dała w bok.
- Moja też czasem ma poranne zachcianki…
- Teraz pan redaktor, widzę, nie chwyta morału…
- Czego niby?
- Kobieta moja domowa wczoraj wróciła z pana redaktora odczyta, kiedy ja już zasnąłem…Litościwie nie chciała mnie zbudzić, bo prawidłowo wywnioskowała po dwóch pustych butelkach Okocimia, że do czynności międzymałżeńskich się nie nadaję…
- Ha…ha…Hi…hi…he…he…
- Tak pan uważasz? To po cholerę pan redaktor jej i innym naiwniakom w głowinach tak pozawracał?
- Mówi pan Jan o tematyce mojej ostatniej pogadanki?
- O niej właśnie, panie redaktor. Gieniuchna szturchnęła mnie…Oczy jak spodki:” Redachtor musi ma nową babe. Odmieniło mu się całkiem. Spójrz no” – powiada.
- Ha…ha…ha…Skąd to szanownej pana małżonce, którą proszę uprzejmie pozdrowić, do głowy przyszło?
- Popatrz no, stary – powiada Gieniucha jeszcze raz – i podtyka mi pod nos kawał papieru.
- Tak? I co tam? Wezwanie od komornika? Nakaz alimentacyjny?
- Ulotka z osiedlowego klubu, panie redaktor! Odczyt pana redaktora pod tytułem „Śmiertelne zagrożenie eskimoskie i jak mu się przeciwstawić”. Sam pan zobacz. Czy to błąd czy fata mrugana?
- Hm…Tego…Sytuacja geostrategiczna, drogi panie Janie, ona jest… złożona…dynamiczna w swoim rozwoju… i płynna.
- Jak Okocim?
- Właśnie.
- Pan poczeka, panie redaktor. Pan mi tymi swoimi uczonościami głowy nie mąć. Wczoraj jeszcze Eskimosi to byli najlepsi przyjaciele i piwko z nimi mogliśmy pociągać, a dziś to już najgorszy, zawzięty wróg, którego należy zwalczać. Wszelkimi sposobami, metodami i możliwościami… Dobrze mówię?
- Tttak.
-To co się nagle zmieniło, panie redaktor? Nie nadążam. Głupi jestem. I Gieniuchna. I Kazek. I Józek od szewca. I jego czeladnik. I Mańka od krawcowej.
- Słuchał pan ostatniej prognozy pogody?
- Po co? Jak starego Maciaszczyka kolana bolą, to idzie na deszcz. Niezawodne.
- Kierunek wiatru się zmienił, panie Janie. Ot co. I jest to trend długotrwały.
- I o to ten cały giewałt?
- Owszem.
-Patrz pan redaktor, nie myślałem, że ta podkasana panienka od pogody w telewizorze tyle może. A takie niby chuchro.

Autor- Aleksander Janowski

wtorek, 18 listopada 2014

"Rachmistrz", czyli prześwietna demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego.


-Puk….puk…
- Kto tam?
- To ja, panie redaktor.
- Już otwieram, drogi panie Janie. Witam serdecznie.
- Ja też pana redaktora. Sam pan jest?
- Tak, bo małżonka uczestniczy w imprezie integracyjnej w jej szkole, za pieniądze z Unii. Zamieniają się z nauczycielami płci męskiej na ubrania i hm…tego…integrują zbiorowo.
- I pan redaktor na to własnej żonie pozwala!
- Ależ, panie Janie, tam wszystko się odbywa przy zapalonym świetle. Chodzi o przysposobienie kadry nauczycielskiej do nauczania tego…jak mu tam… gender. Słyszał pan zapewne.
- Ha…ha…A jakże. Sławek od Stasiaków kiedyś dyrektorkę podejrzał. Żałuje, że patrzył.
- Trzeba było jaką młodszą podpatrywać. He…he…Ale co pana do mnie sprowadza o takiej porze?
- Sprawa, ona jest, panie redaktor, pilna. Jaki pan masz wymiar kończyny dolnej?
- Czego?
- Ojej, no buta przecież!
- Aaaa, czterdzieści jeden, a bo co?
- I tu pan redaktor nie dociąga do normy. O trzy rozmiary większy potrzebuję.
- Ale po co panu moje buty?
- Nie o buty chodzi, panie redaktor. Widzisz pan, coś mnie tknęło…i jak zdjąłem obuwie, to zobaczyłem na wielkim palcu lewej nogi ogromną dziurę. Wstyd będzie
- No to załóż pan nowe skarpety… i po kłopocie. Ile razy tak robiłem.
- Widzi pan redaktor…pan jako inteligent ma stan posiadania skarpetkowego niemożliwie rozdęty…
- Nie tak znów bardzo. Chyba ze trzy pary czarnych i tyleż brązowych… różnych odcieni.
- Widzisz pan. Superata wychodzi. A u mnie z prania poprzednia jeszcze nie wróciła…
- To kup pan sobie nową.
- Kiedy o tej godzinie pozamykane są te sklepy. A może jakoś pana redaktora jedną czarną naciągnę? Lewą?
- Zaraz przyniosę. Siadaj pan, nie stój. O, tu mam. Przymierz pan.
- Strasznie się naciągnęły, ale chyba tę godzinę wytrzymają, jak pan redaktor sądzi?
- Gwarantuję. Tylko dlaczego godzinę?
- No bo zaraz potem na pewno każą nam je zdjąć.
- Kto niby każe?
- Komisja.
- Jaka znów komisja nakazuje zdejmowanie skarpet?
- Skru…tego…liczeniowa.
- Skrutacyjna? Obliczeniowa niby?
- Tak jest. To ja już lecę, bo będę zapóźniony, a nie chcę ostatni…
- Gdzie pan lecisz?
- Do tej komisji.
- Ale przecież już jest po wyborach. Wczoraj się skończyły.
- Ależ gęsty jest pan redaktor. Właśnie. Jest po wyborach i oni liczą głosy.
- To mówże pan po ludzku. Jest pan członkiem obwodowej komisji skrutacyjnej. Wielki to zaszczyt i obowiązek. Gratuluję.
- Poczekaj, panie redaktor. Za liczydło u nich robię. Wylosowano mnie.
- Za rachmistrza, chcesz pan powiedzieć?
- Panie redaktor, jest wolność słowa. Mówię co chce…i powtarzam jasno i wyraźnie „za liczydło”.
- Nadal nie pojmuję, przyznam.
- O jejku, komputry im wszystkie siadły i będą zliczać głosy ręcznie…chwytasz pan w końcu?
- A…. już wiem. Na liczydłach! Jak pół wieku temu.
- Nie, skądże! Liczydeł od dawna nie ma. Nikt ich nie używa nawet na najdalszej wsi.
- O Jezu! To na czym będziecie liczyli?
- Otóż to, panie redaktor. Na palcach. Tymi oto rękoma.
- Niesłychane! No to skarpetki panu po co?
- A jak zabraknie paluchów u rąk, to na czym będziem rachować, panie inteligent redaktorowy?
- O rany! Na nogach!!!
- Dlatego odnóża też umyłem. Oba.

czwartek, 13 listopada 2014

Uczciwość - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- No i sam pan zobacz, drogi panie Janie!. Na każdej stronie gazety – korupcja, kumoterstwo, łapownictwo…
- Robi się pan redaktor niemożliwie nerwowy. Niedługo ręce mu się zaczną trząść jak staremu Kubiakowi. Musi z rana kielonek na czczo obalić, by tą trzęsawkę uspokoić. Co w tym wszystkim złego, że ktoś jest zaradny?
- Ależ panie Janie! Jak pan może podważać…
- Niczego nie podważam. Widzisz pan tamtego gościa?
- Który to?
- Pod oknem, co sałatę z marchewką wcina. Łysawy na ciemieniu.
- I co?
- A to, że jest księgowy. Uczciwy do obrzydliwości. Jak mu chłopaki ze sprywatyzowanej fabryki proponowali sto tysięcy za tak zwaną - jak pan redaktor mówili w radiu - kreatywną księgowość
to się na nich, panie redaktor, przepraszam pana delikatne uszy, wypiął…że tak powiem.
- I słusznie postąpił, moim zdaniem. Na jego miejscu też bym tak…
- Nie wątpię, że pan redaktor też by tak. Dlatego we wstępnym głosowaniu samorządowym zajął przedostatnie miejsce, tuż za byłym komuchem
- Bo moja platforma wyborcza, panie Janie, zakłada, że…
- Cicho! Widzi pan, że rachmistrz płaci?
- No bo zjadł i wypił. Musi.
- Widzisz pan, ile napiwku kładzie kelnerce?
- Stąd nie zobaczę.
- To powiem panu, bo mi się Helcia kiedyś poskarżyła…Pół złotego, panie redaktor. Żebrakowi większą jałmużnę się daje.
- Hm… Istotnie. Za szczodry nie jest.
- A w kościele na tacę ile kładzie? Jak pan sądzisz?
- Bo ja wiem? Piątaka?
- Ha…ha…ha… Złotówkę! I to z czterech stron ją ogląda, zanim rzuci.
- Nie dziwię się, skoro z golutkiej pensyjki żyje.
- Otóż to! I tu pan redaktor trafił w cela. A teraz wykręć pan szyję i spójrz na prawo.
- Panienka nie w moim guście. Chudawa jakaś.
- Na gościa w garniturze pan zerknij. Żółty krawat. Malinowe buty.
- Co mu się trzeci podbródek zza kołnierza wylewa?
- On. Kazek- Oliwa.
- Aż tak wlewa za kołnierz?
- Coś pan! Zostawia to frajerom. Oliwa, bo umie posmarować.
- Aaaa… rozumiem.
- I jak księgowy odmówił, to chłopaki do Kazka jak w dym.
-Załatwił?
- Jeszcze jak. Chłopaki takie wyniki na papierze mieli, że Ciocia Unia sypnęła kredytami…jak ta lala …
- Ale kiedyś przecież …
- I teraz pan popatrz….kładzie banknot na stoliku. Widzisz pan stąd?
- Nie dojrzę.
- To ja panu powiem. Pięćdziesiąt złociszy, panie redaktor. Samego napiwku. Dzień w dzień.
- Co pan!
- A jak. I teraz sam pan powiedz, ilu ludzi przy takim Kazku się wyżywi?
- Bo ja wiem. Kelnerka na pewno.
- Idź pan dalej. Redaktor już chyba z piętnaście roków w bloku mieszkasz?
- Dwanaście będzie na wiosnę.
- A Kazek sobie pałacyk pod lasem postawił, co oznacza, że budowlańcom dobrze dał zarobić, ogrodnikom trzem robotę zapewnił do emerytury, chrześniaka mojego za osobistego szofera najął, Ziutkę od leśniczego za guwernantkę francuską zatrudnił, dwóch kucharzy ze stołecznej włoskiej restauracji zwabił, Mańkę do dwójki dzieci osobno …
- Dobroczyńcę ludzkości pan z niego robisz, panie Janie!
- A jak panią redaktorową z roboty w tej redakcyjce szurnęli, to kto jej posadę nauczycielską załatwił po znajomości, jak pan sądzi?
- Ależ ja go nie znam.
- Ale ja znam.
- Mój ty Boże! Dziękuję bardzo, drogi panie Janie! Jestem panu bardzo, ale to bardzo wdzięczny. Jak ja się panu odwdzięczę?
- Mnie redaktor nie musi. Kumple przecie jesteśmy. Kazkowi – tak.
- Ale w jaki sposób?
- Głosujesz pan w tych wyborach?

- A jakże! To nasz patriotyczny, obywatelski obowiązek.
-No to wiesz pan, na kogo należy zagłosować?
- Wiem. Kraj nasz potrzebuje rządów prawa i sprawiedliwości na każdym szczeblu życia społecznego…
- Mówisz pan? To panu w zaufaniu powiem, że właśnie nowy rok szkolny się zbliża i podobno za dużo mamy nauczycieli…
- Eeee… Tak? I będą zwolnienia?
- Musowo. Budżet gminny nie wydoła.
- Tego…Tak, oczywiście...wiem, drogi panie Janie… Pewnie, że wiem, może pan być spokojny. Zagłosuję właściwie.
- To dobrze. Zawsze miałem redaktora za inteligentnego, mimo że redaktor.

poniedziałek, 10 listopada 2014

"Na granicy słońca i cienia"- mój tomik już na zamówienie w empik.com



http://www.empik.com/na-krawedzi-slonca-i-cienia-grzeskowiak-renata,p1103045073,ksiazka-p

Miło mi poinformować, że mój tomik jest juz do zamówienia w empik.com
Oprócz wierszy znajdzie się też coś dla muzyków, gdyż w tomiku znajduje się zapis kilku moich piosenek- wierszy do których muzykę skomponował sam dyrygent chóru Uniwersytetu Jagiellońskiego- Janusz Wierzgacz!

Serdecznie polecam:)
Renata Grześkowiak, autorka tomiku i tego bloga.

Zapraszam na blog poetycki, wystarczy kliknąć w nagłówku na "Może jutro"

Tomik jest sponsorowany przez Stowarzyszenie InArt-organizatora wszelkich imprez artystycznych oraz głównego organizatora Bluesonaliów w Koninie.

niedziela, 9 listopada 2014

Działka...Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


Według obliczeń naszego Szanownego Pisarza jest to 30 odcinek demokracji :)
Wierzę na słowo, a kto nie wierzy, niech liczy własnoocznie - wszystkie jak jeden mąż stoją w blogu:)


- Naprawdę tego nie pojmuję, drogi panie Janie.
- To coś wyjątkowego. Jeszcze wczoraj pan redaktor gadali, że rozumie założenia budżetu państwowego na rok przyszły, mimo że niczego bardziej pogmatwanego w życiu nie widział, a teraz przyznaje, że …
- Ależ to zupełnie co innego. Nie chodzi o głupie cyferki. Chodzi o coś znacznie ważniejszego.
- Niech zgadnę. Piwo podrożeje?
- Pana zawsze żarty się trzymają. Chodzi o sprawiedliwość. Ni mniej, ni więcej.
- Kto pana redaktora skrzywdził? Poszczuję go psem. Gieniuchnę napuszczę.
- Pan ciągle swoje. Nie chciałbym, by pan się znalazł w podobnej sytuacji.
- Rozumiem. Zamówił redaktor golonkę z piwkiem, a portfel zostawił w redakcji, z dowodem osobistym i kartami kredytowymi i wyżerki na kredyt nie dali…
- Niechże pan przestanie, panie Janie! Nie jestem w nastroju do żartów.
- Kiedy pan redaktor nigdy nie jest, od kiedy się ożenił po raz…który to? Niech zgadnę…trzeci?
- Czwarty, jeśli o to chodzi.
- No to słusznie ma pan za swoje. I to jest właśnie sprawiedliwość.
- O inną sprawiedliwość mi chodzi. Sądową.
- Ależ pan chlapnął, panie redaktor. W sądzie nie ma sprawiedliwości. W sądzie jest prawo. A o co właściwie panu redaktorowi się rozchodzi?
- O to, że przegrałem sprawę.
- O ustalenie ojcostwa? Jak Kowalski z III piętra…Wściekły chodzi, bo musi zapłacić zaległe alimenty za cztery…
- Skąd pan miewa takie pomysły, panie Janie? Z powództwa cywilnego przegrałem. O stan rzeczowy się rozeszło.
- O jakieś głupstwo na pewno?
- No nie bardzo. O pół metra.
- Nie wypiliście? Czy wypiliście o tyle za dużo?
- O czym pan, panie Janie? O miedzę poszło na naszej działce rekreacyjnej, niedaleko Zalewu Zegrzyńskiego. Podczas mojej ostatniej nieobecności w Kraju, kiedy wyjechałem w miesięczną delegację służbową, sąsiad samowolnie zmienił tymczasowy płot z żerdzi na stały, z ocynkowanej siatki drucianej, uszczuplając moje terytorium o tyle właśnie…Prawie pół metra… w najszerszym miejscu.
- A nie miałeś pan odpowiednich dokumentów do okazania?
- Przedpoprzednia małżonka gdzieś zapodziała… Miałem za to zdjęcia sprzed kilku lat. Wyraźnie na nich widać, że granica działek biegnie tuż przy jałowcu i skręca za tamaryszkiem, który poprzednia małżonka przywiozła od ogrodnika aż z Wołomina i własnoręcznie zasadziła. Obecna małżonka nie mogła tego ścierpieć i go ścięła. Własnoręcznie.
- Kobiety są takie nietolerancyjne, panie redaktor.
- Powołałem się też, panie Janie, na odpowiednie przepisy prawne, bo je prawie na pamięć znałem.
- A pana sąsiad?
- Znał sędziego, okazało się. To jego sąsiad z działki.
- No to wszystko jasne. Co tu jest do pojmowania? Ciesz się pan redaktor z nowego płotu. Przecież nikt panu nie każe za niego płacić. Na razie przynajmniej.

czwartek, 6 listopada 2014

ZMYŚLNOŚĆ - Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego



- I patrz pan, drogi panie Janie, znów szaleją te straszliwe pożary lasów w Kalifornii. Setki domów spłonęło, tysiące ludzi bez dachu nad głową. Horror.
- Współczuję im, panie redaktor. Niech Pan Bób broni od takiego nieszczęścia. Cały dobytek można stracić w kilka minut. Przykro mi.
- Na szczęście Ameryka to potężny kraj. Natychmiast mobilizują do walki z pożarem Gwardię Narodową. Nawet specjalne bombowce wodne z Kanady sprowadzili. Bardzo skuteczna maszyna. Bez lądowania, w locie nabiera wody z jeziora, na przykład, i wylewa te kilkanaście ton na szalejące płomienie. Gasi natychmiast. W telewizji pokazywali.
- Ciekawe, nie powiem. A nie zwróciłeś pan redaktor uwagi na drobną okoliczność?
- Jaką niby?
- Co roku u nich tam się pali.
- To ogromny kraj, panie Janie. Setki tysięcy hektarów. Wysuszona ziemia. W niektórych miejscach od pół roku deszczu nie widzieli. Nic dziwnego, że płonie.
- To też prawda. Ale zauważyłeś pan, że najczęściej ogień pojawia się w pobliżu osiedli ludzkich?
- No bo ludzie są nieostrożni…tu niedopałek rzucą, tam butelkę po piwie, która działa jak soczewka i ogniskuje promienie słoneczne…Trawa się zapala, a potem poszycie i las, niestety…idzie z dymem.
- A mnie się widzi, panie redaktor, że tam też muszą mieć swojego Józka – Fajermana.
- Kogo, przepraszam?
- Nie słyszałeś pan o nim?
- Nie, a kto to jest?
- Józek Maciaszczyków, honorowy strażak z Rembertowa Starego pod Warszawą.
- I czym on się wyróżniał?
- Ryży był, niskawy…jąkał się trochę.
- Nie, co on takiego dokonał, że się zasłużył?
- Józeczek gasił pożary. Samodzielnie.
- No to rzeczywiście dokonał wielkiej sztuki.
- Poczekaj pan. Ugasił w magazynie straży pożarnej, gdzie akurat miał tej nocy dyżur.
- Tym bardziej.
- Poczekaj pan. Chłopaki popili wieczorkiem w magazynie, zakąsili i poszli do chałup spać, a Józuś na dyżurce sobie kimał i na czarno-biały telewizor od czasu do czasu się gapił, bo to było jeszcze za nieboszczki Ludowej naszej.
- Pamiętam. I paski poprzeczne latały po ekranie i śnieżyło.
- I wtedy poczuł smród spalenizny.
- O rany! Pożar!
- Bystry jest pan redaktor. Tak jest! Paliło się. W magazynie.
- I on ugasił?
- Musowo. Okazało się, że któryś z chłopaków kuchenki elektrycznej nie wyłączył, bo to przedwiośnie zimne… i stare koce się zajęły …
- I Józef ugasił.
- Tak jest. Ale najpierw spokojnie, bez niepotrzebnej paniki, poczekał, aż cała ściana się zapaliła, wtedy dopiero odkręcił hydrant i zaczął polewać z węża…
- Po co czekał?
- Bo zmyślny był. Za zgaszenie starego koca co b y dostał?
- Nic. Najwyżej burę, że pili w magazynie.
- Otóż to, a za uratowaną ścianę i całą remizę strażacką - wyróżnienie i premię pieniężną. Na posterunku ogniowym.
- Coś takiego!
- A jakże. Zmyślny był…nie to, co pan redaktor.
- No dobrze, ale co on ma wspólnego z pożarami lasów w Kalifornii?
- Zmyślny był.
- To już pan mówiłeś.
- Jak się w czerwcu zajął młody sosnowy zagajnik tuż za kościołem, to kto przypadkiem pierwszy przyjechał i samodzielnie ugasił?
- Nie powie pan, że…
- Józuś nasz kochany. On.
- I dostał nagrodę?
- Forsiastą, panie redaktor. Szmalową.
- Miał szczęście.
- Zmyślny był. A teraz zgadnij pan, jak się w lipcu zapalił taki jałowcowy zagajniczek w Rembertowie, tuż przy torach kolejki dojazdowej do Wesołej , to kto bohatersko samodzielnie ugasił, nie szczędząc dnia ani godziny?
- Józek? I premię dostał?
- A jakże. Po sprawiedliwości. I odznakę zasłużonego strażaka mu przypięli. Taki był.
- I co?
- A jak się taki młodniak liściasty przy szosie autobusowej w Rembertowie się zapalił…
- To ten pana Józek sam jeden ugasił i dostał nagrodę…
- Nie jest pan redaktor zmyślny. Strażacy błyskawicznie ugasili, bez Józka. Dwa wozy przyjechały. Drugi z Wesołej.
- A Józek?
- W kajdankach między dwoma milicjantami zawieziony na Komendę Powiatową, bo Rembertów wtedy do stolicy jeszcze nie przynależał.
- Zaraz, zaraz…To on podpalał te laski?
- Nareszcie pan redaktor coś kapuje. On. I nagrody za gaszenie zbierał.
- Rany koguta! To jak on wpadł?
- Jak zawsze, panie redaktor. Przez Kobietę. Na zabawie w remizie poprzedniego wieczoru cały czas wodził oczami i tańczył tylko z Czarną Mańką z ulicy Mokrej na Targówku.
- I co w tym złego?
- A to, że jego stała cizia, Ziuta Jelonek, którą nikczemnie tego wieczoru porzucił bez honorowego zadośćuczynienia, pobiegła z zemsty na posterunek jeszcze tej samej nocy…
- ….i zdradziła milicjantom jego plan.
-Tak jest, panie redaktor. Zemsta kobiety…ona okropnie okrutna jest.
- Hm…I sugerujesz pan, że tam, w dalekiej Kalifornii też musi grasować taki podpalacz…
- Zmyślny pan redaktor jest. Po amerykańsku gada, to niech do nich zadzwoni i powie.
- Ale jakie mamy dowody, pani Janie?
- Po co dowody? Jak go złapią, to się przyzna.

środa, 5 listopada 2014

Granica - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego



- Nie wiem, czy istnieje granica ludzkiej naiwności, panie Janie.
- Znów jakiś minister?
- Ależ ja nie o nich. O tych bezczelnych oszustach.
- W takim razie o kim?
- Zadzwonił wczoraj jakiś młodziak do mojej matki – staruszki, że jej wnuk rozbił swojego volkswagena…
- Boże! Nic mu się nie stało?
- Nie, posłuchaj pan dalej.
- Całe szczęście.
- Właśnie. Słuchaj pan.
- Słucham.
- Rozbił samochód. Z jego winy…Potrzebuje natychmiast pięć tysięcy złotych, by wypłacić poszkodowanemu…
- Po co?
- By tamten nie ścigał go za szkody materialne i moralne, bo Andrzej, czyli wnuk, nie posiada ubezpieczenia… Babcia ma wręczyć gotówkę koledze, który za moment zadzwoni do drzwi.
- Ha…ha…ha…Toż to słynna metoda „na wnuczka”.
- Co? Zna ją pan? I mnie nie uprzedził?
- Skąd miałem wiedzieć, że redaktora rodzinie się przytrafi? I co dalej?
- I starowinka, cała roztrzęsiona, już otwierała szafkę z bielizną, gdzie trzyma swoje biedne oszczędności…
- Bidulka łatwowierna.
- Kiedy na szczęście wszedłem do jej mieszkania, by spytać, czy nie potrzebuje czegoś ze sklepu spożywczego…
- Ale traf.
- I babcia przekazała mi słuchawkę.
- Ale cyrk.
- Dobrze panu tak mówić. Od razu wyczułem, że to jakiś fałsz. I mówię natrętowi:” To powiedz, jak Andrzejek ma na drugie imię”. A ma Bonawentura, po dziadku.
- Cwany pan jak na redaktora.
- I tamten się od razu wyłączył. Jaka bezczelność. Wyobraża pan sobie. Na staruszkach naiwnych żerują. Sępy.
- Dobre. To ja panu opowiem lepszą historię. Matczyny kuzyn z Nowego Jorku przywiózł. Z polskiej dzielnicy. Wczoraj.
- Byłem tam. Pełno polskich sklepów, msze po naszemu odprawiają w kościele, w pobliżu otworzyli piękną Unię Kredytowo-Pożyczkową.
- Właśnie. I do takiej jednej ciężko harującej Polonuski, co z tego banku wyszła, podchodzi dwóch elegancko ubranych Latynosów i łamaną angielszczyzną pytają, czy jako Polka nie mogłaby przyjąć od nich darowizny, przeznaczonej dla miejscowej polskiej parafii katolickiej. Im samym nie wypada, bo Polakami przecież nie są. Pokazali jej ściągnięte gumką ”cegiełki” dolarów w plastikowej siatce na zakupy.
- Sześćdziesiąt tysięcy – i pokazali sześć palców dla pewności. Kobieta, wzruszona ich szlachetnością, zgodziła się wyświadczyć tę drobną przysługę. Parafia jest biedna, wiernych ubywa, a i rodaków z Kraju przyjeżdża coraz mniej, bo ci Amerykanie ciągle żądają wiz, za które trzeba płacić.
- Dobrze – zgodzili się mili nieznajomi – ale przecież nie mogą ot tak sobie przekazać całkowicie obcej osobie tak pokaźną sumę. Potrzebują zastawu w wysokości 5 tysięcy dolarów. Do zwrotu, oczywiście.
Rodaczka nasza nie miała przy sobie aż tyle gotówki. Właśnie podjęła z kasy półtora tysiąca zaledwie i tyle może im wręczyć. Panowie naradzali się przez chwilę, po czym zgodzili się. Tacy sympatyczni i uczynni.
- Rozumiem, że jak otworzyła torbę po ich odejściu…
- Zobaczyła sześć „cegiełek”… wycinków gazetowych, z jedną prawdziwą dolarówką na wierzchu każdej, panie redaktor.
- Boże! Gdzie jest granica ludzkiej naiwności, panie Janie?
- Nie ma, panie redaktor. Chcesz pan zarobić trochę grosza bez wysiłku?
- Z panem zawsze, panie Janie.
- No to wyślij pan do pięciu osób po sto złotych. Każda z nich wyśle tyle samo do kolejnych pięciu. I tak dalej…i tak dalej. Po roku każdy uczestnik otrzyma po dziesięć tysięcy złoty. Gwarantowane. Pisze się pan?
- Trzymaj pan setkę.
- Sam pan widzi, panie redaktor - nie ma granic ludzkiej naiwności.

wtorek, 4 listopada 2014

Kaczka - demokracja do poduszki, a może sztućce do talerza?

KACZKA - Aleksander Janowski i jego świetny humor :)


- Moja Gieniuchna wczoraj podejrzała…przypadkiem oczywiście spojrzała w wasze okna…jak pan redaktor w takim twarzowym fartuszku uwijał się przy piecu. Ha…ha…ha…
- Hm… tego. Fartuszek, istotnie, od małżonki pożyczyłem, bo chciałem jej niespodziankę sprawić, jak wróci późno z pracy.
- I co, sprawiłeś pan?
- Jak najbardziej. Zaskoczyłem ją kompletnie. Zawsze uważała, że mam do gotowania dwie lewe ręce i nawet wodę na herbatę potrafię przypalić.
- To jest wyczyn poniekąd. Hi….hi…hi… Ale co pan wczoraj upichcił?
- Ha! Pizzę! Samodzielnie. Tymi rękami.
- No to pogratulować!
- Nie ma czego. Panu się przyznam, że kupiłem gotowe ciasto…z mąki pełnoziarnistej.
- Zdrowej, znaczy.
- Tak, wyjąłem z plastiku, rozwałkowałem, jak napisali na opakowaniu, nawaliłem na wierzch plasterki sera, cienko pokrajanej kiełbasy wiejskiej, polałem sosem pomidorowym, popieprzyłem, posoliłem i wstawiłem do piekarnika. Na dwadzieścia minut. Mogę panu podać przepis. Za darmo, oczywiście.
- Dziękuję, panie redaktor. Skorzystam, jak Gieniuchna do córki wyjedzie. Ja, z kolei, mogę panu…ale to w wielkiej tajemnicy, przekazać rodzinny przepis na kaczkę w czerwonym winie. Pycha, paluszki oblizywać i o trzecią dokładkę prosić.
- Będę wdzięczny, panie Janie. Też panu w sekrecie powiem, że zbliża się nasza okrągła rocznica ślubu i chcę w domu taką, wiesz pan, intymną kolację urządzić, ze świecami, szampanem i …pan rozumiesz…
- A jakże. Kobiety…one to lubieją. Nawet własne żony. W końcu też kobiety.
- Jak najbardziej. To mówisz pan, że kaczkę muszę nabyć? Specjalną jakąś?
- Nie, taką zwykłą, z chłodni w supermarkecie. Byle nie mrożoną, bo zachodu za dużo.
- Rozumiem. Kupuję bydlątko.
- Oczywiście, ale najpierw dwie butelki wina czerwonego.
- Ale jakiego rodzaju, panie Janie? Pinot Noir, Cabernet-Sovignon, Shiraz?
- Nie, chilijskie z górnej półki, za 13, 50 jest najlepsze. Dwa szkła pan bierzesz. Co najmniej. Jeśli na dwie osoby kolacja, nawet z płcią odmienną.
- Dobra, dwie butelki chilijskiego.
- Myjesz pan zwierzaka.
- Kaczkę, znaczy?
- Myjesz pan dokładnie, usuwasz resztki tłuszczyku, bo niepotrzebny…
- I niezdrowy.
- Skórę też zdejmuje pan redaktor. Naciera stworzonko solą morską, najlepsza francuska, ale nie za dużo.
- Symbolicznie, znaczy.
- Tak. Bierze pan takie głębokie naczynie.
- Duży garnek może być?
- Może. Wlewa pan butelkę wina.
- Bardzo oryginalny przepis, panie Janie.
- A jakże. Rodzinny. Z dziada, pradziada. Z czasów moskiewskiej kampanii napoleońskiej.
- O! A jakieś przyprawy dodajemy?
- A jakże! Garść imbiru, trochę goździków, kawałek laseczki wanilii…
- Niezwykle oryginalny przepis, muszę przyznać…
- Dolewasz wina …tak by ptaszysko właściwie było pokryte…Jak zabraknie, to z drugiej butli…
- Dolewam. I ma naciągać w tych ziołach?
- Dokładnie pół godziny. Potem rozgrzewasz pan piekarnik do 180 stopni Celsjusza…
- I wstawiam kaczunię…
- Na pół godziny, aż puści aromat…
- Czy to wystarczy? Kaczka długo się piecze.
- Po tej pół godzinie wyjmujesz pan pieczyste…
- Już gotowe?
- Cierpliwości. Ponieważ wino w wysokiej temperaturze paruje szybko, wlewasz do garnka całą resztę z drugiej butelki…
- I wstawiam na dalsze pół godziny do piekarnika?
- Na pięć minut.
- Taaaak? I co?
- Kaczkę wyrzucasz, a wonne wino z korzeniami wypijasz. Ha….ha…..ha….
- Hm…Zakpił ze mnie pan, panie Janie.
- Prima Aprilis, panie redaktor. He…he…he…

niedziela, 2 listopada 2014

Transakcja - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Słyszałeś pan, że Chińczyki kupują w Nowym Jorku ten najsłynniejszy hotel Waldorf
Astoria?
- A jakże, panie Janie. Za zawrotną sumę prawie 3 miliardów dolarów. Gotówką. To jest jeszcze jeden dowód na rosnącą potęgę ekonomiczną Państwa Środka. Podobno za dwadzieścia lat pozostawią Stany Zjednoczone Ameryki w pobitym polu.
- Hm…Tak pan uważasz, panie redaktor? Ja się na tym światowym bałaganie gospodarczym nie znam, ale pamiętam historię karczmy – młynówki przy szosie na Gdańsk.
- Wiem, której. Wielkie koło młyńskie, ryby w potoku i cała w drewnie. Staropolskie dania. Niedrogo. Ostatnio chłodnik litewski wziąłem i tłuczone kartofelki ze skwarkami.
- Ona, ona. Panienki-służebnice latają w strojach ludowych.
- Tak jest. Ta sama.
- No i co?
- Pamiętasz pan też, że 15 lat temu spekulacyjne ceny mieszkań w Warszawie skoczyły na 16 tysięcy złoty za metr kwadratowy?
- Tak było. Powiedziałem małżonce, że wobec tego zaczekamy z nabyciem lokum dla córeczki. Może jeszcze poczekać.
- I wtedy właściciel tej karczmy…nie w ciemię bity…postanowił sprzedać ten dobrze działający interes, z doskonałym dojazdem …
- Handlowa głowa.
- Otóż to. Dostał za niego dwa miliony. Od polskiego Amerykańca, co powrócił do Ojcowizny.
- Obaj zrobili świetny interes.
- Poczekaj pan. Minęło dziesięć latek. Co stało się z cenami nieruchomości w stolicy?
- Spadły.
- Do ilu?
- No, zależy od dzielnicy, ale średnio o jakieś 20 procent.
- Otóż to. Ten polski Amerykan może i dobry chłop, ale do naszych warunków niezwyczajny, przepisów i urzędasów naszych nie pojmuje… w łapę nie daje, w zmowy nie wchodzi. Nieżyciowy.
- I biznes mu podupadł?
- A pewnie. I zaczął rozglądać się, komu by go odsprzedać i czmychnąć z powrotem do tej Hameryki, gdzie wszystko jest proste, samo się nakręca i nie można tego zepsuć.
- I znalazł chętnego? Z taką gotówką?
- A jakże! Poprzedni właściciel tylko na to czekał.
- I co?
- Na dzisiejszy dzień – powiada – knajpa jest warta co najmniej o ćwiartkę melona mniej, bo ceny spadły. Po drugie, z każdym dniem dalej będą spadać. Robię ci łaskę – mówi - biorąc od ciebie ten bajzel za melona, bo i poważny remont czas zacząć.
- Ale bystrzak. Na swoim własnym interesie zarobił kolejny milion.
- Otóż to! Sądzisz pan, że nowojorskie kowboje są głupsze od naszego Maćka?
- Sugerujesz pan, panie Janie, że Chińczycy niedługo będą sprzedawali tenże Waldorf Astoria z powrotem Amerykanom za o wiele niższą cenę?
- Zakładam się z panem redaktorem o duże piwo. Zielony Okocim. Kowboje ich wykiwają.
- Zakład stoi. Panie kelner, jeszcze raz to samo.

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...