czwartek, 30 października 2014

Giełda - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- I o co chodzi w tym całym interesie, panie redaktor?
- O to, że giełda jest wspaniałym wynalazkiem, nowoczesnym instrumentem finansowym pozwalającym na pomnożenie włożonego kapitału.
- Zaraz zaraz, pan mi opowiada, że najpierw muszę ten kapitał początkowy mieć.
- Jakże inaczej. Oglądał pan zapewne we wczesnej młodości taki film ”Ziemia Obiecana”?
- A i owszem. Pani Kalina Jędrusik w tej słynnej scenie przedziałowej.
- Panie Janie! Dzieci słuchają.
- Kiedy ich teraz w przedszkolu dokładnie uczą …na gumowych lalkach.
- Dlatego pan tak się wychowawczynię wypytywał?
- Należy interesować się kształceniem młodego pokolenia. Sam pan w pogadance świetlicowej mówił.
- Ja w innym kontekście.
- Jak zawsze.
- Ale odeszliśmy od podstawowego wątku, drogi panie Janie.
- Od tych obiecanek ziemskich. Same obiecanki. Jak zawsze.
- I pan pamięta, jak tam trzej młodzi przedsiębiorcy pożyczali kapitał początkowy na uruchomienie swojej fabryki?
- Od takiego jednego…wie pan.
- Tak. Ale nie w tym jest sedno.
- I nie oddali.
- Też nie o to chodzi.
- To w czym rzecz?
- Pospolita, Panie Janie. W kapitale, który chcemy zainwestować na giełdzie.
- Czyli nie pocąc się w fabryce, nadstawiamy kieszeń na spodziewany zysk z pożyczonych pieniędzy?
- Pan jak zawsze niemożliwie upraszcza, ale w zasadzie o to chodzi. Chociaż stracić też można. Teoretycznie. Historia służy przykładami.
- Hm… To ja chyba wolę Kazka spod Grójca. Nigdy nie był przegrany.
- Jak to jest możliwe?
- Znasz pan Karolka Mocnego?
- Nie.
- Zwany tak, bo tylko Łomżyńskie Mocne pija.
- Nie znam.
- Obrabia nielegalnymi Ukraińcami osiem hektarów sadu pod tymże Grójcem. Dostał po rodzicach. Którzy na giełdzie nigdy nie grali. Dochowali się sześciu synów…córek nie liczę… i każdemu zostawili po sadzie jabłoniowym.
- No?
- I tenże Kazek…
- Ten Mocny?
- On. Jak tylko śniegi zeszły, jeździł na motocyklu po okolicznych chłodniach warzywno-owocowych…
- Na szczęście za Gierka mnóstwo ich wybudowano, by nic się nie marnowało z polskiego urodzaju…
- Dokładnie. Rozmawiał z kierownikami tych chłodni i wypytywał, po ile oni rzucą na rynek te swoje jabłka na wiosnę.
- I po co mu to?
- Potem szedł do Karolka-Sadownika i przedstawiał mu ofertę.
- A co takiego on mógł zaproponować?
- Średnią cenę skupu jabłek w czerwcu, panie redaktor!
- Nienarodzonych jeszcze?!
- Otóż to. ”Panie – powiadał – daję panu 25 groszy za kilo na pniu. W chłodniach mają po 35, ale tam jabłuszka trzeba jeszcze dowieźć. Ma pan tu osiem hektarów, tyle i tyle zbierzesz z hektara, mnożysz na te 25 groszy i masz poważny szmal… Ukraińce przyjadą, zbiorą i zapakują. Paluchem pan nie kiwniesz. Chyba że kapsel od piwa ukręcisz, jak mnie poczęstujesz”.
- Duuuuuża forsa!
- Otóż to.
- Ale to Karolek ma, nie Kazek.
- Kazek brał jeden grosz od kilograma…za pośrednictwo i załatwienie sprawy.
- Taki cwaniak!
- Dlaczego cwaniak? Handlowiec. Karolek ma dobrze, bo sprzedaje przyszły urodzaj na pniu, niezależnie od przymrozków i plagi mszyc, bez biegania, użerania się i targowania, dyrektory od chłodni mają zapewniony towar, konsumenci spożywają najlepsze na świecie polskie jabłka. Wszyscy zadowoleni. Żadnych strat.
- A w razie przymrozków i mszyc?
- Ubezpiecza się urodzaj. Ubezpieczony zawsze przezorny, panie redaktor. ZUS stoi na straży. A pan chcesz ryzykować na jakiejś giełdzie.

wtorek, 28 października 2014

"Wczasy" - każdy zasługuje na super wypoczynek"

Aleksander Janowski w serii "Demokracja do poduszki" :)


- I jak państwu było na tej wiosze?
- Dziękuję, panie Janie. Skorzystaliśmy z pana oferty i jesteśmy niezmiernie zadowoleni. Takie gospodarstwo agroturystyczne, jakie prowadzi pana siostrzeniec z żoną, to prawdziwie innowacyjna forma łączenia upraw rolniczych z usługami dla ludności w sektorze spędzania wolnego czasu, za niewielkie w sumie pieniądze. Szkoda, że byłem tak krótko, bo musiałem wracać do redakcji, ale małżonka wspaniale wypoczęła.
- To się cieszę, panie redaktor, bo początkowo to Józefowa nie bardzo na to patrzyła.
- Tak? A dlaczego?
- Bo kobieta surowych obyczajów jest, a wy, miastowe, to różnie tak potraficie…
- Ależ panie Janie drogi, co znów panu po głowie chodzi? Jesteśmy ślubnym małżeństwem, żadne tam nowomodne, akrobatyczne sztuczki… to nie dla nas. Zresztą w tej dziedzinie akurat nic nowego już się nie wymyśli, prawda?
- Wymyśli, oj, wymyśli…Sprawdziły się jej najgorsze obawy. Na początku.
- Naprawdę? A co?
- Jak to co? Redaktorowej pan spytaj…
- Taaaaaak? To z kim ona tak?
- Z bikinową w paski.
- Z kim, przepraszam?
- Z tęgawą blondyną z Poznania, co nosi taki kostium dwuczęściowy, żółto – czerwony…jak gruba osa wygląda z daleka. Od siostrzenicy wiem.
- Nie!!! Moja Malwińcia, z jakąś blondyną?
- A tak, Józefowa je złapała na gorącym uczynku, że tak powiem.
- Jaki wstyd! Co teraz mam zrobić?
- A tak, panie redaktor. Śmietana certyfikowana była do Unii Europejskiej.
- Jaka śmietana?
- Ta, o której mówię.
- Jaka znów śmietana? Mówiłeś pan, że moja Malwincia z tą grubą osą…
- One, panie redaktor. Właśnie.
- No to jaka śmietana?
- Certyfikowana, panie redaktor. Osiemnaście procent tłuszczu. Przedni gatunek. Eksportowy.
- Boże! I co one z tą śmietaną?
- Wysmarowały się całe, panie redaktor. Od stóp do głów. Całe.
- Ha…ha…ha…A ja myślałem.
- Nie wiem, co pan redaktor sobie myślał, ale Józefowa się wściekła, bo śmietana…
- Wiem, certyfikowana…
- Tak jest. Zapieczętowana i gotowa było do odwiezienia na punkt skupu do powiatu.
- A nasze panie….Ha…ha….ha…
- Niestety, złamały pieczęć, otworzyły i wysmarowały się nieprzyzwoicie na kocach za stodołą…całe. Józefowa powiada, że powstała szkoda na cztery litry, bo bikiniara jest tęgawa, nie taki chudzielec, jak przepraszam, pani redaktorowa.
- Ha…ha…ha…Ale panie zapewne wyrównały jej szkodę?
- Na szczęście! Redaktorowa wyciągnęła z torebki dwie setki…
- Dwie setki za cztery litry! Czemu tak drogo?
- No bo jeszcze dwa ogórki.
- Zjadły?
- Nie. Pocięły na plastry i poukładały na oczy, policzki i …tu i tam.
- To i tak wychodzi za drogo.
- Józefowa w końcu się udobruchała, kiedy poznanianka podarowała jej swoją szminkę i amerykański krem przeciw zmarszczkom. Kupiony za dolary. W Nowym Jorku.
- No to nieźle ta pana siostrzenica się obłowiła na turystkach.
- Sam pan powiadał niedawno w telewizorni, że gospodarka musi być dochodowa. Siostrzenica już zaprasza na przyszły rok. Takie miłe wczasowiczki.

NO A POTEM -REWIZYTA :)))))

KROWA

- I wtedy pani redaktorowa powiedziała im, że jak będą w stolicy, to koniecznie muszą zwiedzić Pałac Króla i Teatr Ogromny.
- Wielki Teatr, panie Janie. Wielki.
- Nie byłem, nie wiem. Wierzę panu redaktorowi na słowo.
- Zaraz, zaraz, ale komu to powiedziała moja małżonka?
- Oj, niedomyślny pan redaktor. Józkowi z jego kobitą spod Łomży, co redaktorowa jej śmietanę na całe ciało wysmarowała. Certyfikowaną. I ogórka na twarz przylepiała. Certyfikowanego. Krzywiznę miał prawidłową.
- Aaach, to przemiłe małżeństwo agroturystyczne. Urocza para. I co, przyjechali?
- A jakże. I jak tylko z autobusu się wysypali i bagaże zanieśli do Domu Chłopa, to od razu na miasto.
- I co?
- Mało się ze śmiechu nie posikali.
- A dlaczegoż to?
- Bo usiedli w takim miejscu ogrodzonym wiejskim płotkiem, by się rozejrzeć i miastowej kawy napić, a tu podlatuje taki pociesznie ubrany i gada, że za samo siedzenie na zewnątrz kawiarni należy się pięć złotych…
- Lokale gastronomiczne, jak pan wie, panie Janie, są na rozrachunku własnym…
- Ja wiem, ale siostrzeniec nie wiedział i frajerskie do kawy z ciastkami zapłacił. Jak to możliwe, by babeczka śmietankowa kosztowała aż 10 złotych? Taka tyci?
- Na pewno u Wedla usiedli, bo to niedaleko. Co do ceny, to jest wolny handel. Cenę kształtuje podaż i popyt.
- Zgadł pan redaktor. Ta sama przedwojenna nazwa. Co do podaży, to noga ich tam więcej nie stanie, chociaż podawały ładne panienki i w mundurkach. Króciutkich.
- Ale na pewno resztę wrażeń mieli wyłącznie pozytywnych?
- Na pewno, tylko – przepraszam – wychodków nie było.
- Gdzie niby?
- Nigdzie. Jak poszli tam, gdzie król piechotą chodził, czyli do jego pałacu, to stanęli w długachnej kolejce.
- Pęd do kultury, panie Janie, w narodzie przemożny jest.
- Do wychodka kolejka się ciągnęła, panie redaktor. Publicznego. Płatnego. Za dwa złote od d… tego…osoby.
- Co pan mówisz?
- Własnoocznie się przekonałem, jak mi siostrzeniec naskarżył. Do pałaca wejście na prawo, tak?
- Z placu Zamkowego? Tak.
- Widzi pan, a kolejka szła na lewo, wzdłuż muru. Ot co.
- Przykro mi. Ale na pewno w końcu się dostali do pałacu.
- Chęć ich odeszła, jak zobaczyli wiejskie pierogi i łomżyńskie piwo na otwartym stoisku. Zgłodnieli już byli.
- Rozumiem. Sam tam często zaglądam.
- Zadowoleni potem byli strasznie. Smakowało im, chociaż smalcu do pierogów kucharz pożałował i porcje takie miejskie bardziej. Malizną czuć. Ale piwko świeżutkie.
- Chociaż to dobrze. A do teatru zdążyli?
- A jakże. To przecie blisko. I tam, panie redaktor, nastąpiło niezrozumienie. O tę biedną Halkę poszło.
- Nie dziwię się, panie Janie. Ja sam, gdybym nie znal libretta, to bym mało słów ze sceny zrozumiał. W operze chodzi głównie o piękno głosu.
- No nie, takie całkiem głupie moje wieśniaki nie są. „Taniec z gwiazdami” też tam oglądają i swoje rozumienie posiadają.
- To się cieszę.
- Spór i nierozumienie, panie redaktor, wzięły się z braku wiejskiego inwentarza żywego.
- Jakiego inwentarza?
- Chlewnego. Jakiego jeszcze?
- O czym pan mówisz, drogi panie Janie?
- Widać, że pan nie ze szlachty. I ten pana, jak mu tam, Moniuszek, też nie.
- No nie, a bo co?
- Bo na prawdziwej wsi w takich okolicznościach pozaślubnych dziedzic podarowałby rodzicom tej Halci dorodną krowę…
- Krowę?
- Krowę, panie redaktor. Mleczną. I po sprawie. Dziewucha by sobie zdrowego chłopaka hodowała, śmietankę i masełko od buraski letnikom sprzedawała i skakać z tej durnej skały nie musiała. Wy, miastowe, wszystko tak niepotrzebnie komplikujecie.
- Krowę! I po kłopocie. Kto by pomyślał?
- Właśnie.



poniedziałek, 27 października 2014

"Język" --- wszędzie, ale to wszędzie- jak w domu :)

Pan Aleksander Janowski na fali...opowiadanka płyną jak ulubiony trunek na usta spragnionych czytelników :)


- Opalony pan redaktor, jakby teściom w żniwach pomagał.
- Znad morza wróciliśmy. Z wczasów. Spostrzegawczy jest pan Jan, nie powiem…
- Ja też nie powiem, panie redaktor, o pewnych rzeczach. Rozumie pan?
- Nie. Wcale. O czym pan nie powie?
- Nie słyszał pan? Toż całe osiedle aż huczy.
- O czym niby?
- O tej repetytorce, co do pana redaktora chadza…
- Co za ludzie! Toż to kuzynka mojej małżonki. Przychodzi do niej udzielać lekcji francuskiego. Nie do mnie.
- A co takiego szanowna redaktorowa spartoliła, że ją za granicę wysyłają?
- Uprzedzony jest pan Jan, widzę. Niczego nie spartoliła, jak pan się wyraża. Wybieramy się teraz na wycieczkę do Francji Południowej. Małżonka chce rozmawiać z tubylcami w ich języku, by lepiej poznać miejscową kulturę, obyczaje.
- Z tym to jest cyrk, panie redaktor. Jak Franek od szwagierki dostał robotę na TIRach, to go pewnego razu wysłali do tych tubylców francuskich. Do Marsylii. Jest takie miasto.
- To dobrze.
- Pewnie. Ale jak już kanapki własne i polskie konserwy mięsne zjedli, to trzeba było gdzieś stanąć i się posilić, nie?
- Na pewno. Żołądka się nie oszuka.
- I w takiej małej mieścinie zajechali na mały parking przy gospodzie, tuż przy morzu.
- Ładnie musiało być.
- Wchodzą - opowiada Franio - siadają, biorą jadłospis.
- „Menu” po francusku.
- A tam ani słowa po naszemu. Wszystkie same takie maison i travailler. Koszmar.
- Wiem coś o tym. Słyszę czasem z drugiego pokoju, jak małżonka się morduje z tym francuskim. Trzeba - mówi kuzynka - ułożyć usta jak do U, a powiedzieć I. Okropność.
- Właśnie. Pornografia, panie redaktor, powiedziałbym. I podlatuje do chłopaków taki tubylec, czarniawy, z wąsikiem…a jakże. Typowy.
-Oni są tacy…przeważnie.
- A nasi ani be ani me po miejscowemu.
- Ha…ha…trudna sprawa. A obrazków w menu nie było? Na niektórych bywają.
- Nie, bo to mała mieścina.
- Kłopot.
- W końcu Franek jako gość bywały w świecie, i w Rosji robił i na Ukrainie, trochę tam słyszał różnych sprechen sie deutsch, przypomniał sobie, że po francusku przy każdym jednym słowie musi byś la i le. Inaczej nie zrozumieją.
- Właśnie. La maison, na przykład.
- I gada do podawacza:” la zupa” i „le kotlet”.
- Ha…ha...ha…Co za pomysłowość. Ja bym na to nie wpadł.
- Bo pan jesteś redaktor, a Franek jest normalny. Kierowiec.
- Dobrze, no i co?
- A jakże. Kelner przynosi, co zamówili.
- Ale kino!
- Zjedli, Franek kiwa na kelnera i powiada „ dwie la kawa”.
- Takie rzeczy!
- Tamten przynosi.
- Muszę w pracy tę historyjkę opowiedzieć, panie Janie.
- Nie mam pretensji. Mów pan. Franek się woła Schabowiak.
- I w końcu?
- Panowie płacą, Franek szepce do kolegi: ”Widzisz, Antoś, francuski nie jest wcale trudny”.
- No, tu bym polemizował…
- Poczekaj pan. A kelner się odzywa: ”Gdybym nie był spod Grójca, figę byście panowie tu dostali”.
- Ha…ha…ha…
- Język polski to potęga, panie redaktor. Nigdzie pan nie będziesz głodny. Powiedz pan swojej repetytorce.

niedziela, 26 października 2014

"PRAWDA" .... ech ta męska solidarność :)

Aleksander Janowski, opowiadanie z cyklu "Demokracja do poduszki"



- Przepraszam, że znienacka pana łapię na ulicy. Waruję tu już dłuższą chwilę. Nie wiem, od czego właściwie mam zacząć tę delikatną rozmowę, drogi panie Janie…
- O rany! Panna Wandzia z redaktorem zaciążyła? Redaktorowa się dowiedziała i powstała chryja? Wpadłeś pan, panie redaktor? Od razu uprzedzam, by mnie pan o przyznanie się do ojcostwa nie prosił, bo mi Gieniuchna już nigdy nie wybaczy. Już w tamtym roku mnie podejrzewała o Marysię Sklepową…
- Ależ drogi panie Janie! Nic z tych rzeczy. Jak panu to mogło do głowy przyjść…
- Nic? O, to się cieszę. Równy z pana redaktora chłop, mimo że taki książkowy.

- Dziękuję, dziękuję, ale to nie ułatwia mi zadania.
- Zadania, one, panie redaktor, zawsze są trudne. Słyszałeś pan nowego ministra w telewizorze? O tym mówił cały czas.
- Już go zmienili. Teraz jest ministra.
- To nie premiera? Ona jest nowa.
- Premiera też…ona ma ministrę pod sobą.
- I ta też? Ha! No to faktycznie sytuacja jest delikatna.
- Ależ, panie Janie, mówię o podległości służbowej…urzędnik niższego szczebla, czyli ta właśnie pani ministra podlega urzędnikowi…
- Urzędniczce chyba…
- Racja…urzędniczce wyższego szczebla, czyli premierze.
- Premierce.
- Pani premier, panie Janie…Tak chyba byłoby poprawniej.
- To przedtem, panie redaktor. Teraz przyszło nowe. Dlatego od dziś chcę być nazywany pan kierowiec taksówki osobowej.
- Kierowca.
- Nie, panie redaktor, bo jak się tamte zawody ukobieca, to ja chcę być umężczyźniony…i tyle. Nie może tak być, że babiniec dokoła, gdzie spojrzeć.
-Ależ, panie Janie, nasze miłe panie stanowią piękniejszą część narodu, która nie pokładając pięknych rączek…
- Nie musi pan tak kadzić…Gieniuchna nas nie słyszy.
- Kiedy ja generalnie, panie Janie…
- A, generalnie to może być…
- I właśnie wracając do tej delikatnej rozmowy, panie Janie.
- Wal pan. Po męsku. Jak redaktor do kierowcego. Wprost.
- Kiedy to właśnie szanowna pani Eugenia…
- Z panem redaktorem? Ha…ha….ha…hi…hi…hi…Nie mogę. Ho…ho…ho…
- Rozmawiała ze mną o panu!!! Ot co!!!
- Khe…khe…Co? Gieniuchna gadała z redaktorem o mnie? Kiedy? Gdzie? Dlaczego?
- No właśnie, uprzedzałem, że rozmowa jest delikatna.
- Daj pan złapać oddech. Jak to?
- No bo jak wyszedłem raniutko śmieci wyrzucić, to ujrzałem na podeście szanowną panią Eugenię w szlafroku, papilotach i z wałkiem w ręku…w stanie niejakiego wzburzenia emocjonalnego. Mocnego, bym powiedział.
- Gieniucha tak się nosi …okazyjnie.
- I spytała mnie tak uprzejmie, czy graliśmy z panem do rana w szachy, drogi panie Janie…
- I co pan na to?
- Domyśliłem się, że jest pan w kłopocie i potrzebuje alibi…
- Kogo?
- Usprawiedliwienia, że razem graliśmy przez całą noc.
- I co pan powiedziałeś?
- Ze graliśmy. Do rana. U mnie, bo małżonka moja wyjechała w delegację służbową.
- Dziękuję. Prawdziwy przyjaciel z pana redaktora, mimo że taki książkowy.
- Cieszę się, że panu pomogłem, panie Janie. Dlatego nazwałem tą rozmowę delikatną. Uprzedzam jednak, że szanowna pani Eugenia tam nadal czatuje…z argumentem w ręku. Więc niech pan od razu powie, że wygrał ze mną partię białymi…w obronie sycylijskiej.
- Gieniuchna, niestety, panie redaktor, spytała też Grubego Kazka, Miśka Maliniaka, Franka Kinola i Ziutka spod trzeciej klatki. Nawet nocnego stróża.
- I tylko ja odważyłem się potwierdzić?
- Skądże. Wszyscy.
- Matko moja! I co teraz będzie?
-Dlatego ubrałem grubą czapkę, mimo upału. Redaktorowi też bym radził.
- Ale jak się pan wytłumaczy?
- Prawdę wyznam. Gieniuchna zrozumie.
- Ppp…prawdę?
- Tak! Zastępowałem na nockę chorego kolegę. Starałem się do niej dodzwonić, ale chyba miała telefon wyładowany.
- Ttt…Tak?!
- Tak. Ale co pan redaktor teraz powie? Uprzedzam, że Gieniuchna poczucia humoru nie ma.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Taka moja wizja Panajana...anioł nie człowiek :)

piątek, 24 października 2014

Rozkochana w Panajanach - absolutnie na czasie, wszak chłody przyszły :)))............"MARKA" Aleksandra Janowskiego :)

MARKA


- Moja Gieniuchna wczoraj widziała z okna, jak jakiś pokraczny stwór ciągał pana redaktora na smyczy dokoła skwerku …
- Proszę serdecznie pozdrowić szanowną małżonkę, drogi panie Janie. Zechce jej również pan uprzejmie wytłumaczyć, że dokonywałem przechadzki z najnowszym nabytkiem mojej małżonki, najczystszym okazem szlachetnej psiej rasy meksykańskiej zwanej chihuawa…
- Czi..ha….ha…ha…He…he…Kto tak nazywa psa? Pies to jest Reks, Burek albo Saba.
- Przepraszam, panie Janie. Suczka ma na imię Zuzia. Nabyta z odpowiednim świadectwem z Polskiego Związku Kynologicznego. Ze wszystkim szczepieniami kosztowała mnie ponad 1300 złotych.
- Kto płaci taki majątek za małego szczeniaka z ogromnymi uszami buldoga, krzywymi łapkami ratlerka z wyłupiastymi oczkami, pyszczkiem sznaucera i ogonkiem szczura? Czy to nie jest nieudany eksperyment jakichś naukowców? Do tego kolor wyleniały jakiś.
- Piesek, drogi panie Janie, pasuje maścią do koloru najnowszego, najmodniejszego płaszczyka mojej małżonki. Prosto z Paryża. Ma odpowiednią metkę. Paryską.
- Widziałem na pani redaktorowej. Paryską, mówi pan? Naprawdę? Widzę, że ja pana redaktora muszę uczyć życia.
- Dziękuję. Jestem starszy od pana. I bardziej doświadczony.
- Nie wątpię. Zna pan redaktor ciuchy na bazarze w Rembertowie?
- Niestety, nasze drogi życiowe się nie przecięły.
- Rozumiem, że nie. Otóż na prawo od wejścia, jak miniesz pan smażalnię kiełbasek Ziutka Masarza, stoisko wietnamskie z chińską bielizną damską, artykuły żelazne Mietka - kasiarza, to trafisz pan do Stefci z Grójca.
- I co takiego bym tam zobaczył?
- Stefcię dyrektory nosili na rękach w Modzie Polskiej…Kiedyś. Robiła tam za główną projektantkę, zanim nie zaczęła z koleżankami – krawcowymi sprzedawać w prywatnych pawilonach przy Pałacu Kultury najmodniejsze suknie prosto z Paryża.
- Niby jak to było możliwe?
- Prywatna inicjatywa, panie redaktor. Jej córcia - studentka, która wyjechała niańczyć francuskie dzieciaki, wysyłała do Warszawy przez swego chłopaka – konduktora wykroje i wzory najnowszej mody kobiecej…
- I co jej z tego przyszło?
- Nie łapiesz pan redaktor?
- Nie widzę związku.
- Stefcia następnego dnia rysowała u siebie w biurze taki sam fason, koleżanki szyły wyroby z państwowego materiału i wstawiały gotowe do pawilonów jako wytwory wystrzałowej mody żabojadowej.
- Co pan powiesz! Ma kobieta głowę!
- Więcej powiem…Szyły tak doskonale, że Francuziki wysyłały swego delegata do Warszawy z belami materiału, by nasze dziewuchy szyły im letnie płaszcze.
- Nie mów pan! Ale przecież moja małżonka pokazywała mi oryginalną metkę…Paryską.
- Stefci pan nie doceniasz. Tenże konduktor pod siedzeniem w przedziale całe torby tego towaru przewoził. I dalej wozi.
- Hm. A obecną cenę gotowego wyrobu pan zna?
- Co mam nie znać? U nas 900 złoty, w Paryżewie 900 euro…
- To w przeliczeniu co najmniej 3600 naszych polskich złotych.
- I tyle szanowna pani redaktorowa panu zaśpiewała?
- Trochę więcej, bo to podobno dostawa ekspresowa. Z samego Paryża. Na przedwczoraj. Czterysta złotych dodatkowo. Razem ponad cztery tysiące.
- Ha…ha…ha… Pośpieszną kolejką podmiejską do Rembertowa dojedziesz pan za osiem złociszy. Ha…ha…ha…
- Ale płaszczyk jest doskonałej jakości! I jak leży!
- Na pewno! Stefcia markę trzyma. Prywatna inicjatywa. Nic jej nie zmoże.
- Hm…Powiadasz pan? A czy…tego… Taki sam płaszczyk na pannę Wandzię po znajomości, taniej dałoby się załatwić? Za te 900 złotych? Dyskretnie…rozumie pan?
- Czego się nie zrobi dla drogiego pana redaktora? Na kiedy umówić panienkę na miarę?

czwartek, 23 października 2014

Stylista - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego !

UWIELBIAM :)) Zapraszam do lektury, poprawienie humoru gwarantowane:)

- Ja, panie redaktor, nie znam się na tych waszych sztuczkach poetyckich, ale jesteś pan poniekąd moim kolegą i nie pozwolę, by pana przezwisko szargano nadaremnie, nawet w damskiej fryzjerni.
- A o czym to pan, drogi panie Janie?
- A jakże o czym? Ta ruda, wydrowata z kwiaciarni…ta co z Wackiem-kierowcą kręci… zna pan?
- Skądże znowu.
- Odrywa się pan redaktor od zdrowego kolektywa.
- Nic się nie odrywam, tylko naprawdę tej pani nie znam.
- Tu akurat redaktor ma dobry gust…ale zgrabna to ona jest. I tu i tam…
- Pani Janie! Zaczął pan od damskiego fryzjera.
- Fryzjerki, bo to Mańka Mniejsza ten zakład prowadzi, a Większa robi w spożywczym za ekspedientkę.
- No dobrze. I co?
- Ano że ryża farbowana ma do Wacka pretensje, że nie ma tak poetyckiej duszy, jak pan redaktor…Ha…ha…ha.
- Hm… Miło mi. Ale skąd wynikła ta dyskusja?
- Ryża przedwczoraj pobiegła do salonu do malowania pazurków, a ten jest pod jednym dachem z klubem osiedlowym…Klub ma trudności z czynszem, to odnajmuje pomieszczenia na usługi. Jak by pan redaktor chciał, na przykład, salonik masażu otworzyć, to szwagier pomoże…tanio.
- Dziękuję, panie Janie. Nie zamierzam na razie. I co, w końcu, z tą pana rudą?
- Ze co? Aaa… I akurat w świetlicy pan redaktor swoją pogadankę prowadził.
-I co?
-To ona spojrzała przez dużą szybę…
- I co, na litość boską!
- I wtedy pan redaktor podobno postawił oczy w słup i tak mówił tak… jak lunatyk jaki.
-Ale co niby mówiłem?
-„Ach, podnóżkiem najniższym pod twą boską stopą być”. Ryża Kachna nie ma specjalnie głowy do wierszy, ona we wciskaniu klientom zwiędłych kwiatów jest najlepsza, ale tyle zapamiętała.
- No tak, prowadziłem wtedy kółko poetyckie i czytałem swój własny wiersz. ”Do Elizy” go nazwałem.
- Właśnie. I ta ryża rozpowiadała, siedząc wczoraj pod suszarką, że przecież najnowsza redaktorowa ma na imię Malwina i tym podnóżkiem to pan redaktor chce być u tej pulchnej, co ją z przystanku odbiera za rogiem i do miasta podwozi.
- Ależ to koleżanka z pracy. Wandzia jej jest.
- Ja nie wnikam, panie redaktor. Ale na tych swoich pogadankach musi pan zmienić te nieszczęsne słowa.
- Na jakie niby?
- Takie bardziej życiowe. Na przykład, „ ubłocony bucior na śnieżnym prześcieradle twego serca postawić„. Żeby tak bardziej męsko brzmiało.
- Poeta z pana, drogi panie Janie.
- Ja się nie obraziłem, panie redaktor. Gieniuchna mnie jeszcze gorzej wczoraj wyzwała. Od inteligentów. Bo się niby za bardzo z panem redaktorem zadaję. I niby przesiąkłem…jakimś duchem.
- Ale czy to, co pan proponuje, drogi panie Janie, nie jest zbyt wulgarne? Te ubłocone buciory…na czystym prześcieradle… nieestetyczne takie. Na chama i brutala wyjdę.
-Woli pan ten ”podnóżek”?
- Nno… nie!
- Widzi pan redaktor. Trzeba się poświęcić. Sztuka…ona wymaga ofiar. I musi trafić te masy… między oczy.

wtorek, 21 października 2014

"Statystyka" - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

-Nie mogę, drogi Panie Janie…naprawdę już nie mogę.
- W pana redaktora wieku? Trochę za wcześnie. Lekarzy bym się poradził…
- Panu to tylko jedno na myśli. Ja nie o tym…
- Ha…Skoro nie, to czym się tu jest martwić?
- Pan spojrzy. Na samej pierwszej stronie.
- No, ciekawe, ciekawe…”Zula podciągnęła pośladki”. Faktycznie, jakby trochę mniej zwisa…
- Ależ panie Janie! O tu…drobniejszym drukiem. Czytaj pan na głos.
- „Tylko 56 procent dorosłych Polaków czyta książki”. I co?
- Jak to co? Znaczy to, że pozostała populacja, czyli prawie połowa, nie czyta żadnej. To jest oficjalna statystyka.
- No, właśnie. Statystyka
- No właśnie. Statystyka, drogi panie Janie.
- Co pan redaktor za mną powtarza jak …magnetofon. Czy zna pan pannę Mariannę z Urzędu Pracy na Pradze?
- Nie miałem przyjemności.
- No właśnie, ja znałem, a przyjemności też nie miałem. Rezerwowała dla narzeczonego w wojsku. Taka nieczuła.
- Ależ panie Janie! Rozmawialiśmy o statystyce.
- Kiedy właśnie o tym chcę powiedzieć, a pan redaktor mi przerywniki wstawia.
- Ja wstawiam?
- A kto?
-No dobrze. I co z tą statystyką?
- Panna Mariancia właśnie po drugiej bezie i po czarnej kawie powiedziała, że pewien statystyk utonął w jeziorze, którego średnia głębokość wynosiła 5 centymetrów.
-Ha…ha…ha…Ależ to przedni dowcip.
- Może i przedni …dla pana redaktora. Mnie nie było do śmiechu.
- Dlaczego?
- Bo powiedziała, że jak na pożegnanie pocałowała narzeczonego dwa razy, a mnie ani razu, to średnia wynosi jeden pocałunek i mam się czuć, powiada, usatysfakcjonowany.. Tyle jest warta pana redaktora statystyka.
-Hm…Powiada pan?
- Jak najbardziej. I trzydzieści złoty na panienkę wydałem, za które miałem z Gieniuchną do kina pójść.
- Statystycznie wychodzi, panie Janie, że wydał pan na kulturę gastronomiczną po dziesięć złotych na osobę, wliczając w to pana szanowną małżonkę.
- Właśnie. Statystyka, panie redaktor.

piątek, 17 października 2014

Anna Wysocka - Kalkowska "Kiedy wiosna nie nadchodzi"

Jak tylko skończę czytać "Wyspy naftalinowe" zabieram do poduszki książkę Ani Wysockiej.
Okładka mnie zauroczyła, a tytuł pobudza do snucia różnych fabuł, od smutku, takiego głębokiego, jakim jest literalny bak wiosny, do przekornej radości, że przecież niemożliwym jest,aby wiosna nie nadeszła, zatem niemożliwym jest aby sprawy były nierozwiązywalne. Może to przekora Autorki,
aby, wprowadzając poprzez tytuł na pewien tor myślowy, pokazać przy końcu literackiej podróży jedną, najważniejszą w życiu, sprawną zwrotnicę :)
Tego nie wiem, i nie zamierzam czytać opisu, chcę wyruszyć w tę podróż bez drogowskazów, w której intuicję wesprą tylko słowa książki, jako jedyna droga :)




http://www.ebooki123.pl/kiedy-wiosna-nie-nadchodzi_p379

"Wyspy Naftalinowe" Aneta Skarżyński - opinia

Mam ogromną przyjemność przedstawić Państwu opinię naszej Pisarki, Pani Anety Skarżyński, którą przysłała do Wydawnictwa po otrzymaniu swoich debiutanckich egzemplarzy książki:)
Pani Anetko, my również dziękujemy za świetną współpracę, za szybką reakcję na nasze maile, bez tego nie udałoby się wydać książki w tak szybkim czasie. Tylko obopólne rozumienie tematu i sprawne działanie dwóch stron może przynieść dobre efekty.
Szczerze gratulujemy "Wysp naftalinowych", gdyż powieść jest urzekająca i dzięki jej lekturze przeniosłam się w czasy mojego dzieciństwa. Zabawna, a zarazem wywołująca przyjemne wspomnienia historia czasów naftaliny w szafach, octu na półkach sklepowych, korali z papieru toaletowego...
Dziękuję w imieniu swoim i załogi Psychoskoku za tę pozycję literacką.



Arystoteles kiedyś powiedział, że „najszybciej starzeje się wdzięczność”. Skoro tak, to muszę się spieszyć! Właśnie przed chwilą otrzymałam paczkę od Wydawnictwa Psychoskok. Chciałam na spokojnie otworzyć karton, ale ostatecznie nie wytrzymałam i go rozszarpałam. I ujrzałam pachnące, świeżutkie, niemal chrupiące autorskie egzemplarze Wysp Naftalinowych. To błogie ciepło spełnionego życzenia sprawia, iż moja wdzięczność aż tak szybko nie zwiędnie. Sądzę też, że krótkie i nieco ubogie „dziękuję” nie odda wszystkich uczuć w tym temacie, jak i samego szczęścia. A naprawdę cieszę się, że trafiłam do Wydawnictwa Psychoskok.
Mądrzy ludzie powiadają, że wszystko dzieje się we właściwym czasie i miejscu. Racja! W kontaktach z Wydawnictwem doświadczam tej prawdy bardzo wyraźnie. Na nowo poznaję znaczenie kilku słów: s z a c u n e k do utworu, ż y c z l i w o ś ć do autora, u p r z e j m o ś ć w kontaktach bezpośrednich, u w a ż n o ś ć w podejściu do zgłaszanych sugestii, oddanie sprawie, szybkość działania, pełen profesjonalizm. Te wartości zawsze będę cenić.
Pragnę podziękować P. Renacie Grześkowiak, która stała się promotorką mojej powieści, a przede wszystkim wróciła mi wiarę w sens pisania. Dziękuję P. Ryszardowi Krupińskiemu za zaufanie, jakim obdarzył debiutancką książkę i zaryzykował jej wydanie. Szacunek należy się również P. Grzegorzowi Malinowskiemu, bez którego zaangażowanych działań żaden geniusz pisarski nie ujrzałby światła dziennego, zaś wiekopomne dzieła, jak choćby mickiewiczowskie „Dziady”, mogłyby zejść na dziady. Słowa uznania kieruję ku całemu zespołowi, bowiem wszyscy jego członkowie przyczynili się do wydania nowej pozycji.
Jako śpiewaczka operowa z powikłaniami malarskimi i literackimi skutkami ubocznymi - nieuleczalny ze sztuki przypadek - wiem, że jestem wśród najodpowiedniejszych specjalistów, którzy rzeczywiście fachowo pomagają. Nie są to psycholog z psychiatrą, a Psychoskok! I choć to mój pierwszy skok na literaturę, wierzę, że następne również się odbędą wespół zespół z tą drużyną. Kończę już i wracam do wspomnianego pokiereszowanego kartonu , a przede wszystkim do książek, by móc dalej się cieszyć i dzielić mega radością z innymi.
Aneta Skarżyński

wtorek, 14 października 2014

BRAT- demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

Aleśmy im, panie redaktor, dokopali…

-Komu niby?

- Tym Nazistom…dwa do koła…Ha…ha…ha. Dobrze im tak.
- Niemcom, panie Janie drogi, Niemcom…jeśli mówi pan o wygranym sobotnim meczu piłki nożnej na Stadionie Narodowym.
- No jakże to, panie redaktor? Przedwczoraj jeszcze pan redaktor mówił, że to Naziści w II wojnie światowej wyrządzili nam szkód na 850 miliardów dolarów, a teraz pan nagle zmienia zdanie… jak moja Gieniuchna po kolacji.
- Ależ panie Janie, musi pan odróżniać kontekst historyczny od ….sportowego, powiedzmy. Wrogowie nasi, z którymi walczyliśmy mężnie na śmierć i życie i których pokonaliśmy w sojuszu z naszymi dzielnymi aliantami, to byli Naziści, natomiast nasi obecni najlepsi przyjaciele, to Niemcy. Proste.
- I my od najlepszych przyjaciół będziemy żądali blisko tysiąc miliardów odszkodowania?
- Hm…Pan to od razu tak obcesowo. Tu trzeba bardziej finezyjnie. Taktownie. Dyplomatycznie.
- Rozumiem. Niby udajemy, że razem, zgodnie, ręka w rękę, idziemy prosto po czerwonym chodniku, a potem…szast… prast i… na lewo. Wpuszczamy w maliny najlepszych przyjaciół.
- Hm… pana prostolinijność czasem jest nieco… ambarasująca.
-W tym największy jest ambaras, panie redaktor…
- Wiem.”Żeby dwoje chciało naraz”.
- Właśnie. A jak znam naszych odwiecznych, śmiertelnych…tego…przyjaciół, to możemy się już zacząć oblizywać na samą myśl o tych stu milionach, jakie przypadną na każdego Polaka.
- Pesymizm pana jest co najmniej nieuzasadniony, drogi panie Janie.
-Ha…ha…Widzi pan redaktor te spracowaną dłoń?
- Niedomytą trochę, przepraszam.
- A bo wczoraj pomagałem swojej Gieniuchni konfitury smażyć.
- I co?
- A widzi pan redaktor kaktusa na tej dłoni?
- Nie mówię, że widzę.
- Otóż to. Nie tylko, że tych miliardów¦ nie zobaczymy, ale więcej powiem – sami z tych pretensji do wielkich pieniędzy zrezygnujemy …
- Co pan? Tak po prostu?
- Nie po prostu. Finezyjnie, taktownie i dyplomatycznie, jak pan redaktor mawiał – zrezygnujemy z roszczeń w imię umacniania odwiecznej przyjaźni między naszymi dwoma od zawsze i na zawsze braterskimi krajami…
- I co? Brat mniejszy i większy?
- To pan redaktor tak mówi.
- A w zamian co?
- Jakieś okruchy z bogatego pańskiego stołu zawsze spadną.

niedziela, 12 października 2014

"Obsesja" - Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

ech...przemytnik z tego Janowskiego- kompletnie zwariowany przemytnik :))))))




-Ja, panie redaktor, jako człowiek nieuczony…
- Dobrze, dobrze, drogi panie Janie, kryguje się pan…Niejeden redaktor naczelny niejednej gazety stołecznej zamieniłby się z panem na rozum.
- Pan redaktor ich czyta, nie ja.
- No dobrze, i co chciałeś pan tym swoim zagajeniem powiedzieć?
- Ze jak pamięcią wstecz sięgnę, to mi się zaczyna wydawać…
- Przepraszam, panie Janie, nie będę krytycznie się wypowiadał o naszym kochanym rządzie, który jest najlepszy…
-Ale co pan redaktor taki płochliwy? O chorobach zamierzałem podyskutować.
- Aaa, to można. O, tu mnie strzyka…i tu łamie…
- Przepraszam, ale pan redaktor to na płaszczyzne indywidualną, że tak się wyrażę, steruje bardziej…
- Swoja koszula bliższa…
- Znów przeproszę, że przerywam, ale ja chciałem bardziej tego…w skali ogólnoludzkiej…globalnie tak…
- A co pan tam chowa w dłoni?
- Zauważył pan redaktor? Zapisałem sobie na kartce te wyrazy, by pan redaktor lepiej zrozumiał moje wywody.
- Hm…No dobrze. I co z tą globalizacją?
- No właśnie. Jak pan redaktor sięgnie pamięcią…
- Poprzedni rząd też był najlepszy…
- Ależ co pan, panie redaktor!
- No dobrze już, dobrze.
-Więc jak pan redaktor sięgnie pamięcią wstecz do lat 90-tych, kiedy te biedne hivole…
- Kto?
- No ci biedni chorzy na AIDS…
- Rozumiem. Bardzo im współczuję. I co oni?
- Ano, chorowali w tej swojej Afryce cichutko, żurnaliści o nich pisali współczująco…gdzieś tam ich leczyli, nieszczęśnicy cichutko umierali…Wszystko działo się gdzieś daleko.
- Dopiero głośno się zrobiło, jak zawleczono tę chorobę do Europy i Ameryki. Pamiętam dobrze.
- Właśnie. I naraz, panie redaktor, znalazły się wielkie pieniądze na badania i szczepionki.
- A pamięta pan takiego jednego Murzyna, co celowo zaraził kilkanaście naszych dziewczyn? W Warszawie?
- Chyba po to go wysłano, panie redaktor. Takie miał zadanie. Im więcej białych zarazi, tym szybciej znajdą lekarstwo na tę straszliwą chorobę.
- I znaleźli, panie Janie! I jest szeroko dostępne. Za pieniądze, naturalnie. Spore.
- Otóż to! I dlatego, jak powiedziałem na początku, zaczyna mi się wydawać, że…
- Jak pan pamięta, nigdy na rząd nie narzekałem…
- …że obecnie chorzy na te je… bole…
- Przepraszam panie Janie, ale chorzy na Ebolę…
- Właśnie, myślę, że one też wierzą, że dopiero jak zachorują Europejczyki i Amerykanie, wtedy wynajdą lekarstwo i te wszystkie szczepionki masowo znajdą się w aptekach…
- Hm…Wie pan, panie Janie drogi, że to mi w pana relacji wygląda na spiskową teorię dziejów. Niesłuszną zresztą.
-Ja tylko powtarzam za panem redaktorem, co on w słuchowisku radiowym powiadał kiedyś, właśnie za wczesnego AIDSa…
- Ze co niby?
- Ze taki brodaty jeden…Marks mu było… miał rację, kiedy mówił, że ilość przechodzi w jakość.I właśnie ta ogromna ilość chorych przeszła wtedy w jakość i pojawiły się leki.
-Hm…Pan to ma taką długą pamięć, panie Janie. A poza tym, niemożliwie upraszcza pan.
- I chwalił pan redaktor tamten rząd…bardzo, co myśmy go obalili… solidarnie.
- Hm…tego. Odeszliśmy od tematu, drogi Panie Janie. Pana teoria graniczy z pewnego rodzaju obsesją. Tak rozumując dojdziemy do absurdu. Może jeszcze pan mi powie, że to wielkie korporacje farmaceutyczne potajemnie wyprodukowały wirus Ebola, aby teraz zarobić na jego zwalczaniu?
- Ha…ha…ha…Widzę, że czytał pan redaktor „Specyfik” wydawnictwa Psychoskok?
-W życiu! Nie tykam takich powieścideł. To małżonka moja pasjonuje się tym pisaczem. Jak mu tam? Janikowski?
- Jakoś tak. Gieniuchna też bez niego nie zaśnie.
- Ja, natomiast, drogi panie Janie, czytam właśnie „Strażnika bursztynowej komnaty” pani Kalety. Polecam.
- I co? Upilnował?

środa, 8 października 2014

Marzena Grzybowska - "Podstępna żmija czyli endometrioza"

http://www.ebooki123.pl/podstepna-zmija-czyli-endometrioza_p376


"Tyle dni zabrałaś z mojego życia. Przepłakałam wiele godzin, bo wprowadziłaś zamęt, cierpienie i strach. Myślałam, że jestem kimś gorszym, bezradnym, uciemiężonym. Wiele razy zastanawiałam się, jak dalej potoczy się mój los. Ale, zapomniałaś o jednym! Zapomniałaś, że paraliżując moje ciało, zmuszasz mózg do bardziej intensywnej pracy. W moim umyśle powstawały więc coraz to ciekawsze pomysły. Pomysły na siebie! Znalazłam w sobie ukryte talenty i pokłady wspaniałych możliwości, które dają mi wiarę w istnienie i sens życia." - cytat z książki Podstępna żmija, czyli endometrioza, będącej debiutem literackim Marzeny Grzybowskiej

Jąkała- demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Be…be…be…be….
- Czy to w wyniku jakiego silnego wzruszenia zaczął się pan nagle jąkać, drogi panie Janie? Mogę polecić doskonałego specjalistę. Niedrogo bierze za wizytę. Wyleczył mojego kuzyna całkiem. Biedak na widok l ministra finansów w telewizorze tak się zaciął, że nic z siebie nie mógł wydusić… Wskazywał tylko palcem na ekran i powtarzał zupełnie bez ładu: ”ten… sk…ten…sk…ten…sk…”Dobrze, że przychodnia była niedaleko.
- Ależ ja sie nie jąkam, panie redaktor, tylko mówię, że do litery “be” już doszli
- Jakiej litery ”be”? Kto doszedł?
-Sam pan zobacz. Najpierw złapali tego, co to nas terapią gospodarczą szokował.
- Balcerowicza?
- Na litere “be”. Widzisz pan. Posadzili przy biurku. Samego jak palec. Tylko szklaneczke wody mu postawili. Nawet kawałka suchego chleba pożałowali.
- Szokowa terapia?
- Właśnie. Po czym na drugą stronę blatu doprowadzili trzech innych panów na ”be”…
-Kogo niby?
-Nie wierzysz pan? Belke, Bieleckiego i Buzka.
- Co pan powiesz? I co dalej?
- I huzia we trzech na jednego. Niehonorowo tak.
-Ale czego od niego chcieli?
- Niedokładnie tak pamiętam, bo dużo nie naszych słów zużywali, szczególnie ten Buzek…ale wiedziałem, że pan redaktor będzie czepliwy i je sobie spisałem. Gdzieś to mam… O… tu!
- Hm…” Pieniężne przepływy międzygałęziowe w warunkach postępującej pauperyzacji znacznego odłamu społeczeństwa a teoria monetarystyczna, ze szczególnym uwzględnieniem keynesjanskich uwarunkowań interwencjonizmu etatystycznego “ Uff! Sam diabeł może nogi na tym połamać.
-I tym Balcera okrutnie przygwoździli.
- Współczuję mu. I co on?
-Też takimi zagranicznymi słowami się odszczekiwał. Aż ich porządnie wnerwił.
-I co?
-Trzej panowie “be” koniecznie chcieli wiedzieć, czy szklaneczka, z której Balcer tak często popijał, jest w połowie pusta czy tez w połowie pełna. Jak dzieci. Przecież widać, że ledwo co zostało na dnie.
-Ha…ha…ha…To taka przenośnia, drogi panie Janie. Pytali , czy - jego zdaniem - stan gospodarki krajowej jest dobry czy raczej nie bardzo.
- Jak to wy, uczone, tak potraficie wszystko skomplikować, co proste…
-Po to ich kształcono pięć lat…albo i dłużej.
-Ja na swój prosty rozum to widze tak, panie redaktor – gdyby ci pana trzej mędrcy mieli ukraść, powiedzmy, cysterne spirytusu…
- Oni! Cysternę spirytusu. Ha…ha…ha…Już to widzę! Ha…ha…ha…
-Widzi pan? Dobrze. Potem szukaliby kupca na ten towar, no nie?
- A jakże. Ma swoją wartość rynkową..
-Otóż to !Gdyby już znaleźli nabywcę, długo by się targowali, prawda ?
-Jakże inaczej. Proces negocjacyjny czasochłonny i odpowiedzialny jest. Delegacje, rozmowy, diety…
-Widzi pan. A jakby już sprzedali ten spirytus, zastanawialiby się, gdzie i na jaki procent ulokować pieniądze…
- Ani chybi. Kapitału należy strzec i go pomnażać. Zainwestować mądrze. Powołać potem Radę Nadzorczą. Wybrać Zarząd. Poprowadzić posiedzenie…
- Jakby już i ten proces mieli za sobą, zaczęliby się zastanawiać, gdzie kupić wódke po odpowiedniej cenie, bo naród sie stale domaga tej rozrywki…
- Absolutnie. Cena jest funkcją, panie Janie, podaży i popytu. Krzywa popytu rośnie, kiedy podaż kształtuje się w granicach…
-Tak, tak…ma redaktor racje z tymi granicami. I gdzie by kupili te wóde?
- U Ruskich, bo droższa?
-Teraz widzi pan redaktor. Pare miesięcy by minęło, zanim zobaczylibyśmy na stole ulubioną półlitrówke. Znów w chlewiku szwagra musieliby my bimbrownię urządzić. A ile skarb państwa by przez to stracił! Przez tych panów be”?
-No, niestety, tak. Ale co chce pan właściwie powiedzieć?
- Nic wy, nauczone, nie rozumiecie. Cysterne z chłopakami przetaczamy na boczny tor, na miejscu otwieramy luki, rozcieńczamy spirytusik wodą i niezwłocznie uskuteczniamy te właśnie konsumpcje bieżącą, o której czterej panowie “be” się tak spierali z pianom na ustach. Tanio i bez zbędnej biurokracji.
-Pan to ma głowę, panie Janie. Gdyby jeszcze nazwisko na literę “be”.

wtorek, 7 października 2014

"Zadatki" - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Fotografią się pan interesuje, drogi panie Janie?
- Nie, nie… to siostrzenica robiła te fotke… Pierwszego dnia pobytu jej córeczki w przedszkolu. Popatrz pan.
- Istotnie…dzieciaki... laleczki, misie, jakieś klocki oraz pani wychowawczyni. Wszystko jak trzeba. Ładne. Będzie dobra pamiątka.
- To niech pan redaktor znajdzie na tym zdjęciu najbardziej inteligentne dziecko.
- Hm… Najpewniej będzie to właśnie córeczka pana siostrzenicy. Niech no się przyjrzę.
- Pan się nie spieszy, panie redaktor. Ja mam czas, bo Gieniuchna jeszcze u siostry przebywa. Nie mam specjalnie do czego wracać.
- Skoro to ma być dziewczynka, to chłopców eliminujemy. Ja bym stawiał na tę z warkoczykami…najpierw….potem na tę w drugim rządku.
- Ta druga to chłopczyk.
- Po czym pan poznaje?
- Tego, po czym się poznaje, tu nie widać, ale ten jest od Parsiuków… najmłodszy. Zdechłego szczura mi na wycieraczkę podrzucił. Ja go popamiętam.
- W takim razie ta z warkoczykami.
- Trafiłeś pan. Jak kulą w płota. Ta panienka to córeczka wyrokowca rozbojowego. Mamusia niedawno wróciła ze zmywaka z Nowego Jorku. Za zarobiony tam szmal otworzyła agencję towarzyską. Przystępne ceny. I panienki nie zużyte. Nie był pan jeszcze?
- Ależ panie Janie! Jak pan mógł pomyśleć? A poza tym, dziecko takich rodziców wcale nie musi być gorsze.
- Ależ nic nie mówię, tylko że nie zgadł pan. Szukaj pan dalej.
- A to dziewuszka w czapeczce?
- No widzi pan! Jeszcze nie jest pan stracony dla świata. To właśnie jest siostrzenicy najukochańszy skarb jedyny. A jaka inteligentna! Jak pan redaktor. Albo i bardziej!
- Taka zdolna?
- Ha! Po pierwszym dniu pobytu powróciła z przedszkola i w kuchni przy kolacji pięknie wyrecytowała nam wszystkim wierszyk. Mówię panu, aż mnie łza w oku się zakręciła.
- Patrz pan! Ja w wieku trzech lat żadnego wierszyka nie znałem.
- Widzi pan redaktor. Niemcy o takich mawiają wunderwaffe.
-Wunderkind.
- Właśnie.
- A pamięta pan może treść tego wierszyka?
- Jakże inaczej. Oto on.
„Ja piętolę to przedszkole
I tę panią też piętolę
Wszystkie misie i laleczki
Małpki, pieski i koteczki
Tylko jeża nie piętolę
Bo skulwysyn stlaśnie kole!”
- I co pan na to, panie redaktor?
- Hm…Z punktu widzenia teorii wiersza mamy tu, owszem, chyba ośmiozgłoskowiec jambiczny…
- Czy pan mi aby dziecka nie obrażasz?
- Ależ skąd! Wyrażam podziw dla metrum poetyckiego.
- Trzy latka, panie redaktor. A co będzie potem?
- Hm… przejdźmy zatem do warstwy leksykalnej…
- Bomba, nie?
- To znaczy, słowotwórstwo, owszem, jak na trzylatka, muszę powiedzieć, nie pozostawia wątpliwości co do szerokiego zasobu słownikowego…
- Otóż to…żadnych wątpliwości. Na własne uszy słyszałem.
- To słownictwo nienormatywne, natomiast… jak na trzylatka… muszę to panu powiedzieć… budzi pewne…
- Otóż to, panie redaktor. Nad podziw, prawda? Piękne. Jakie zdolne młode pokolenie nam rośnie.
- Hm… I tego się obawiam, panie Janie! Z takimi zadatkami.
- Ostatnio pan redaktor zgryźliwy jakiś się staje. Czy pana kobieta nie odmawia mu jego codziennych trzech złoty na piwo?

sobota, 4 października 2014

Aneta Skarżyński - "Wyspy naftalinowe"


"Wyspy Naftalinowe" to powieść dla całej rodziny.Czytanie jej sprawiło mi ogromną frajdę, gdyż jak w kalejdoskopie przeżyłam obraz po obrazie, czasy dzieciństwa. Książka wciąga już od pierwszych stron i nie wypuszcza do ostatniej kartki.
"Wyspy naftalinowe" to czasy późnego Gierka, to kolejki, ocet na półkach i towar spod lady, ale też dziecięca beztroska i rodzinna miłość przejawiająca się troską i szorstką gąbką w gorącej kąpieli.

Bohaterka ma osiem lat, jest zwariowana i pełna pomysłów, które niejednokrotnie przyprawiają o zawrót głowy ukochaną babunię.
Szczerość przekazu tamtych lat wywoła wiele wspomnień i nostalgię u niejednego czytelnika. Poprzez historię jednej małej dziewczynki, wiele rodzin powróci wspomnieniami do drugiej połowy XX wieku. Powieść zawiera szereg powiedzonek, wyniesionych z rodzinnego domu, które rozśmieszą i roztkliwią. Zapewniam, że "Wyspy naftalinowe" to statek kosmiczny, który przenosi w czasie, a na wycieczkę po przeszłości Pani Aneta Skarżyński zapewniła nam fantastyczną ośmioletnią przewodniczkę :)

Jolanta Maria Kaleta - Strażnik Bursztynowej Komnaty


18 października 2014r. (sobota) premiera najnowszej powieści autorki Jolanty Marii Kalety "Strażnik Bursztynowej Komnaty"

Wierni fani wiedzą, jak wspaniałą pisarką jest Pani Kaleta i jakie wielkie dawki emocji daje nam w swoich książkach. Ale do zapoznania się z jej twórczością zapraszamy też nowych czytelników, którzy chcą zgłębić tajemnice prawdziwych historycznych wydarzeń, mających autentyczne miejsce w przeszłości. Forma w jakiej autorka przedstawia wszystkie fakty, daje odbiorcy wrażenie i poczucie, jakby sam znajdował się w epicentrum tych wydarzeń.

Tym razem autorka sięgnęła po największą zagadkę drugiej wojny światowej, a mianowicie Bursztynową Komnatę, która według wielu ekspertów została ukryta na Dolnym Śląsku. Akcja powieści rozpoczyna się znalezieniem zwłok inżyniera Pawła Rylskiego, który od wielu lat prowadził poszukiwania owej komnaty i ponoć był bardzo bliski jej rozwiązania. Dokumentacja, która miała ułatwić śledztwo - zaginęła. W kręgu podejrzeń zamordowanego stoi jego żona Ewa, która była zazdrosna o sukcesy męża. Cała sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy znalezione zostają zwłoki kolejnego człowieka. Dlaczego policja i prokuratura nie dążą do szybkiego rozwiązania sprawy? Dokąd doprowadzi Rylską znaleziona fotografia sprzed lat wśród rzeczy męża? Kolejna fantastyczna pozycja, gdzie wątek kryminalny przeplata się z sensacyjnym. Zgrabnie uknuta intryga, szybkie tempo i gwałtowne zwroty akcji sprawiają, że powieść czyta się jednym tchem i nie można się oderwać aż do ostatniego akapitu. A jest on zaskakujący.

Odsyłamy również do zapoznania się z twórczością autorki http://www.wydawnictwopsychoskok.pl/autor/3/jolanta-maria-kaleta

Pierścionek- Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

- Coś długo pana nie widziałem drogi Panie Janie! Czy nie chorował pan? I pana przyjaciółka - sąsiadka udawała, że nie wie, o kogo pytam. A szanownej małżonki też nie oglądałem ostatnio…
- Po kolei, panie redaktor, po kolei. Zacznijmy od panny Ziuty.
- Chętnie, bo sympatyczna jest …i takie dołeczki ma, jak się śmieje…
- Jak się śmieje. Ale jak nie, to tygrysica ona potrafi być.
- Aż taki temperament posiada?
- Tego nie wiem, ale, niestety, panie redaktor, posiada powód, aby się pogniewać. Sam tego powoda jej dostarczyłem. Tymi oto rękoma. O drobiazg poszło.
- No to na pewno już panu przebaczyła.
- Ale gdzież tam. Zawzięta taka.
- A mianowicie o co poszło, przepraszam?
- Dusza kobiety ona mroczna jest, jak powiadali w telewizorze.
- Cytowali naszego wieszcza narodowego.
- Poczekaj pan, do tego osobnika też dojdziemy.
- Czekam. I co z panią Ziutą?
- Wie pan, przed nią poznałem intymnie taką jedną czarniawą z Błotnej…Podarowałem jej pierścionek z agatem. Wścieklica jedna go zwróciła, bo podrabiany….i się pogniewała.
- Coś podobnego.
- Od razu poleciała jak głupia z tym prezentem do jubilera, niech pan sobie wyobrazi. Taki brak zaufania. A wiadomo przecież, że nie stać mnie na prawdziwy, panie redaktor…Mam na stanie rodzinnym ślubną Gieniuchnę i dziecko...
- No tak. I co ta panna Ziuta? To znaczy, ta czarniawa z Błotnej? Pogubiłem się.
- Widzi pan. Niby kształcony inteligent, a się pogubił. A co ja mam powiedzieć, po szkole zawodowej?
- Dobrze panie Janie, w dużym skrócie, na czym stanęło?
- Panienki się znały, panie redaktor!
- Naprawdę?
- Od szkolnej ławki. I jak moja Ziuta pochwaliła się pięknym pierścioneczkiem ode mnie tej byłej czarniawej, to pan wyobrażasz sobie te scenę? Pióro tego pana wywieszcza nie opisze. Okazało się, że to ta wredna z Błotnej skierowała pannę Ziutę do jubilera. Złamała jej serduszko.
- - Hm…No tak...Poniekąd.
- I teraz pan się nie dziwi, że Ziuteńka na moje imię nie reaguje.
- Ależ reaguje. Bardzo nawet. Splunęła tak energicznie.
- Widzisz pan, serce kobiety jak z kamienia jest. To też ten pana bawidamek napisał.
- Współczuję, panie Janie. Ale co z szanowną małżonką, w takim razie?
- Jak to co? Kobiety one są z marnego puchu, jak ten pana mądrala powiedział.
- Ale co szanowna pani Eugenia?
- W maglowni od stolarzowej się dowiedziała o tym fałszywym pierścionku.
- Mój ty Boże!
- Tak, i poleciała zaraz do tego samego jubilera, by nasze obrączki ślubne sprawdził. Na szczęście okazały się dobre, po moich rodzicach, jeszcze przedwojenne.
- A to ci historia.
- Kobiety, one nijak nie potrafią utrzymać języka za ząbkami, panie redaktor. Czy ja się panu chwalę, na przykład, że sąsiadce z góry wczoraj żarówkę wkręcałem, bo wysoko i sama nie sięgała? Ciemno było.
- I wkręcił pan?
- Nie, bo zapomniała kupić. Ale bardzo miło było. I powiedz pan, czy ja się chwalę wszystkim i rozpowiadam dokoła?
- No nie.
- Widzi pan. A czy pan redaktor przechwala się, że inżynierzycę od kanalizacji z magistratu co piątek odbiera i wieczorem do Lasku Bielańskiego wozi?
- Khe…khe… Jej wóz, panie Janie, jest w remoncie i ja tak po koleżeńsku…
- Absolutnie, drogi panie redaktor. Nigdy nie chwali się pan. Obaj umiemy zachować tajemnicę.
- Przyznaję panu rację, panie Janie. Ale co, końcu, z szanowną małżonką?
- Gieniuchna się obraziła i do siostry wyjechała.
- I jak pan, biedny, daje sobie radę?
- Sąsiadka z piętra niżej zaprasza na kolację dzisiaj, bo taki jestem sam i opuszczony…tak powiada. Już niezamężna. Po raz czwarty.
- No to smacznego.
- Dziękuję.
- Tylko tego pierścionka już niech pan nikomu nie daruje.
- Spoko, panie redaktor. Gieniuchna go obcasem rozgniotła.
- Patrz pan, jaka mściwa.
- Bez powodu, nie?

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...